niedziela, 15 marca 2015

Na tropach polskich katów...

Kaci to zapewne jeden z zawodów, który owiany jest pewną tajemnicą i złą sławą. W dawnych czasach kaci nie tylko wykonywali mniej lub bardziej okrutne wyroki śmierci na przeróżne sposoby, np. rozcinanie piłą, wbijanie na pal czy rozszarpywanie, ale do ich obowiązków należało również dbanie o czystość ulic, wywożenie zanieczyszczeń z miast, grzebanie zmarłych, wyłapywanie bezpańskich psów oraz nadzorowanie domów publicznych. Chociaż fach ten był znienawidzony przez społeczeństwo, chętnych nie brakowało...





Społeczności od zawsze krwawo rozprawiały się ze zwyrodnialcami, którzy łamali obowiązujące normy postępowania. Znamy chyba wszyscy Kodeks Hammurabiego i jego główną maksymę- oko za oko, ząb za ząb. Polegało to na tym, że jeśli ktoś uderzył ojca, odcinano mu rękę; jeśli ktoś wybił zęba komuś z tej samej klasy społeczne, jemu też wybijano zęba. Ktoś musiał wykonywać kary, dlatego powstał zawód kata. Chociaż jego praca była niechybna i  bardzo ciężka, a sam ją wykonujący znienawidzony przez społeczeństwo- wręcz odrzucony na margines- to jednak bardzo potrzebna. Zarobki kusiły, a zatem chętnych nie brakowało. Nie inaczej było w Polsce....


Początkowo wykonywaniem kar na ziemiach polskich zajmowali się pachołkowie. To oni mieli zmusić delikwenta do wyjawienia informacji, czy po prostu pozbawić go życia. Nie posiadając doświadczenia często okazywali się mało skuteczni podczas tortur, a odebranie życia przysparzało im problemów i niekiedy dopiero za którymś uderzeniem miecza czy topora udawało się doprowadzić do śmierci. Dlatego powstała konieczność zatrudnienia kogoś, kto będzie lepiej znał się  na tym fachu. Okaże się profesjonalnym wyławiaczem informacji, czującym się jak ryba w wodzie w sali tortur, lub jednym celnym uderzeniem topora pozbawi winowajcę życia. Profesjonalni kaci rozpowszechnili się w Polsce ok. XIII wieku, wraz z modą na zakładanie miast na prawie niemieckim. Panujące wtedy surowe prawo, kiedy za kradzież świec z kościoła można było zostać ukaranym śmiercią, bardzo sprzyjało katowskiemu fachowi.

Wbrew pozorom nie łatwo zostawało się  zawodowym katem. Trzeba było być silnym, a przede wszystkim mieć nerwy ze stali. Często profesji tej podejmowali się skazańcy w zamian za darowanie życia. Obeznani ze śmiercią, niehonorowi, poznawszy życie od ciemnej strony, lepiej radzili sobie z torturami i egzekucjami. Przyszli zawodowcy przyuczali się też u mistrzów rzemiosła, albo odziedziczali posadę po ojcu i dziadku. Urząd ten można było kupić, lub zostać na niego mianowanym. W ostateczności zdesperowanym kandydatom pozostawał ożenek z córką lub wdową po oprawcy.  Kaci ze względu na swoje "bestialskie" zajęcie byli wyklęci i odrzuceni przez społeczeństwo, a małżeństwa między katowskimi rodzinami były czymś normalnym, często praktykowanym...



Zapewne większość z nas kojarzy katów z filmów lub książek, jako bestialskich morderców w maskach, którzy trudnią się tylko zabijaniem i torturowaniem, sprawiającym im zapewne   przyjemność. To prawda, ale oprócz tego robili multum innych rzeczy. Byli odpowiedzialni za usuwanie padliny, grzebanie zwłok, wyłapywanie i likwidowanie bezpańskich psów, które służyły im wręcz za żywe worki treningowe. Praca kata była ważna również z powodów sanitarnych. Niewłaściwe pogrzebanie zwłok, groziło wybuchem epidemii. Katom przypadło również chowanie wiecznie przeklętych samobójców. Musieli się także opiekować szubienicami, które zwykle znajdowały się poza miastem i pełnić nadzór nad więzieniami. Lecz stałe dochody zapewniało im wywożenie zawartości szamb i wychodków poza mury miasta, a także prowadzenie domów publicznych. Pobierali od prostytutek rodzaj haraczu za ochronę przed brutalnymi klientami oraz świadczenie pomocy medycznej. Zdarzało się, że to żony doglądały i zarządzały agencjami towarzyskimi swoich mężów. Co ciekawe, kaci dorabiali czasem na leczeniu ludzi i zwierząt. Przydatna  przy tym była znajomość anatomii, którą oprawcy nabywali przy torturach i grzebaniu zmarłych.

Mimo, że kaci byli bardzo potrzebni, jak już wcześniej wspomniałem powszechnie ich nienawidzono, uważano za nieczystych oraz stawiano na równi z prostytutkami i przestępcami. Dlatego oprawcy nie podawano nigdy ręki i unikano jego wzroku. W Toruniu oprawca  nie mógł nawet sam wybrać chleba, bo kto później kupiłby pieczywo dotknięte przez zabójcę i oprawcę. Natomiast w Poznaniu rzeźników obowiązywał zakaz grania z miejscowym katem w kości, karty, lub warcaby. Znany jest przypadek z 1725 roku, kiedy w Krośnie Odrzańskim wyrzucono z cechu szewca, ponieważ jechał na koniu należącym do "mistrza sprawiedliwości". Co ciekawe, kaci nie zakrywali twarzy, chociaż zdarzały się wyjątki. Z jednej strony ich facjata była trochę jak wizytówka. Z drugiej codzienna praca w masce z dwoma wyciętymi otworami na oczy byłaby żmudna, niepraktyczna, a co więcej mogła doprowadzić do katastrofy. W takiej masce naprawdę nie wiele było widać, a podczas egzekucji stanowczo nie należało spuszczać ofiary z oczu. Uderzenie musiało zostać zadane bardzo celne, gdy nie udawało się za pierwszym razem, dla ofiary oznaczało to dodatkową dawkę upokorzenia i cierpienia.  A dlaczego takie sytuacje bywały groźne dla samych oprawców przekonał się pewien szewc z Francji, któremu darowano życie w zamian za objęcie urzędu miejscowego kata. Podczas wykonywania wyroku trząsł się ze strachu  bardziej, niż jego ofiara i dopiero za dwudziestym drugim razem udało mu się oddzielić głowę od tułowia. Obserwujący to wszystko rozwścieczony tłum gapiów ukamienował nieudolnego oprawcę. Podobne przypadki zdarzały się również w Polsce.


A ile kosztowały usługi kata w dawnej Polsce ?

Na przykład oprawcy w Gdańsku i Tczewie w połowie XVII wieku zarabiali następująco:

  • za ścięcie głowy                                                       3 dukaty 
  • za łamanie kołem                                                     4 dukaty 
  • za powieszenie                                                        3 dukaty
  • za przypalanie żywcem                                            4 dukaty 
  • za każde szarpnięcie rozżarzonymi szczypcami      1 dukat 
  • za wypalenie piętna                                                 1 dukat 
  • za obcięcie ucha                                                      1 dukat 
  •  za wypędzenie z miasta                                          20 złotych polskich 
  • za wychłostanie u pręgierza                                    30 złotych polskich
  • dojazd do wioski*                                                     2 dukaty 
Dla porównania: ówcześnie kilogram mięsa kosztował 1 złoty polski, a za 1 dukata można było nabyć u szewca nowe buty. 

* W Polsce bardzo popularne było wypożyczanie katów za opłatą. Doskonałe i bardzo praktyczne rozwiązanie stało się świetną okazją, by oprawca  mógł dodatkowo dorobić. Pewien poznański kat, znany ze swojej fachowości obsługiwał ponad 30 różnych ośrodków w okolicy.

Na kresach popularnym sposobem egzekucji było wbijanie na pal.

Tortury stosowane przez katów nie były karą, lub sposobem na powolną egzekucję, a jedynie środkiem dochodzenie do prawdy podczas przesłuchań. Izby tortur najczęściej znajdowały się w podziemiach ratuszy większych miast. Mniejsze miejscowości nie mogły  pozwolić sobie na utrzymanie kata. W razie potrzeby wysyłano podejrzanego do najbliższego ośrodka wyciągania prawdy. W razie przeciwności, sprowadzano na miejsce kata  i w jakieś lokalnej piwnicy lub stodole organizowano polową  sale przesłuchań. W izbie tortur znajdował się długi stół z krucyfiksem, za którym zasiadał przesłuchujący, protokolant i ławnicy. Wbrew pozoru kat nie prowadził przesłuchania, lecz tylko pomagał za pomocą tortur wyciągnąć informacje od opornych. Rozpoczynano od pytań o pochodzenie, religie, urodzenie. Później pytano delikwenta, czym trudnił się do momentu popełnienia przestępstwa, lub schwytania i czy był kiedyś obwiniony, sądzony lub torturowany w podobnej sprawie. Następnie dokładnie prezentowano narzędzia tortur, co miało przemówić do rozsądku przesłuchiwanego, by dla własnego dobra przyznał się, lub wyjawił to o co pyta przesłuchujący.


Gdy to nie przemawiało, kat przechodził do czynów. Najczęstszymi metodami tortur było kropienie ciała gorącą siarką, przykładanie do boku rozgrzanych blach, ściskanie głowy tak zwaną pomorską czapką, zgniatanie palców przy pomocy odpowiednich pras oraz miażdżenie goleni za pomocą metalowych płytek. Takie metody okazywały się zwykle skuteczne. Oskarżony pod wpływem bólu przyznawał się do czynów swoich, cudzych,lub w ogóle nie popełnionych.


W I Rzeczpospolitej prawo przewidywało ponad dziesięć sposobów pozbawienia winowajcy życia, w zależności od popełnionego czynu. I tak na przykład, złodziej powinien zostać powieszony, czarownica i odstępca od  wiary chrześcijańskiej spalony, a zdrajca, rozbójnik lub łupieżca połamany kołem. Istniały również regionalne upodobania, na kresach popularne było wbijanie na pal, a w Tatrach i Beskidach hersztów band zbójeckich wieszano na rzeźnickim haku "za poślednie ziobro". Czasem sposób egzekucji zależał od osobistych preferencji skazującego.




Rozcinanie piłą do drewna- bardzo bolesny sposób pozbawienia życia. Zwykle skazany umierał, gdy ostrze piły dochodziło do serca..

niedziela, 14 grudnia 2014

Największe stracie oddziału polskiego z rosyjskim od 1863...


Akcja pod Rogowem przeszła do historii, jako pierwsze duże zbrojne starcie oddziału polskiego z rosyjski od 1863 roku. Dodatkowo zwycięstwo osiągnięto, bez najmniejszych strat własnych- żaden z czterdziestu dziewięciu uczestników nie został ranny, ani aresztowany. Wszyscy również stawili się następnego dnia do pracy w swoich warsztatach włókienniczych. Rozbito czterdziestopięcioosobowy oddział ochrony pociągu i zrabowano 37 tysięcy rubli. 


Była druga połowa roku 1906. Represje policji, żandarmów i kozaków szalały w sposób bezwzględny, brutalny i na coraz większą skalę- kary śmierci wykonywano bez wcześniejszego wyroku sądu. Panował coraz większy chaos, a życie straciło jakąkolwiek wartość. Dziś jeszcze żyjesz, ale jutro możesz przypadkowo zginąć na ulicy wysadzony przez bombę samoróbkę, lub rozstrzelany przez żandarmów, albo policję. Rok 1906 to również, apogeum rewolucyjnej działalności. Tylko w tym roku dokonano 1245 zamachów na carskie instytucje i przedstawicieli carskiego aparatu władzy. A na to potrzeba było pieniędzy, dużo pieniędzy. Broń, ubrania, wydawanie bibuły, utrzymanie całej organizacji i jej członków, a przede wszystkim organizowanie akcji - do wszystko kosztowało. A jak wtedy było wiadome, sposobem na szybkie pozyskanie odrobiny rubli były napady. Najlepiej na pociąg, i to do tego pocztowy i jeszcze przewożący podatki. Właśnie na taki pomysł wpadł  Józef Montwiłł-Mirecki "Grzegorz", który był  inicjatorem i dowódcom całej akcji.  Ze swoim pomysłem wystąpił na posiedzeniu Wydziału Bojowego, gdzie przyjęto go bardzo ciepło. Ustalono, że celem napadu będą  pieniądze zebrane z podatków, przewożone z granicy austriacko-rosyjskiej, na jednej ze stacji kolejowych na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Wybrano stację Rogów, położoną o dziesięć minut jazdy od węzła kolejowego w Koluszkach.

Rogów znajdował się w trójkącie pomiędzy miastem powiatowym Brzeziny, Rawą Mazowiecką i Koluszkami. Na zachodzie były miasta Łódź, Piotrków, na wschodzie Skierniewice. We wszystkich tych miastach znajdowały się duże garnizony carskiego wojska, lub kozaków, które  mogły dotrzeć z odsieczą broniącej się obstawie pociągu w około 30 minut. Dlatego całą akcję należało dokładnie zaplanować, przygotować, a co najważniejsze sprawnie przeprowadzić. Do akcji wyznaczono 42 bojowców, oraz 6 instruktorów okręgowych OB, których  Montwiłł-Mirecki podzielił na siedem oddziałów.

Pierwszy oddział pod dowództwem Jana Kwapińskiego "Kacpra" miał za zadanie opanować parowóz, usunąć maszynistę, palaczy i oczekiwać rozkazu. Drugi oddział pod dowództwem "Kazimierza" miał chyba najtrudniejsze zadanie, musiał usunąć 45 żandarmów z ochrony pociągu. Oddział trzeci pod dowództwem  "Jerzego"  uzbrojony wyłącznie w mauzery, miał za zadanie rozlokowanie się na stacji kolejowej w poczekalni i wszystkich cywilnych  pasażerów zgromadzić  w jednym miejscu, oraz  zająć miejsca przy oknach (które służyły za strzelnice). Oddział czwarty  pod dowództwem "Witalisa"miał otoczyć pierścieniem plac przy dworcu kolejowym, nie wypuszczając nikogo ze stacji kolejowej. Oddział piaty pod rozkazami "Eugeniusza" musiał usunąć z posterunku stacyjnego dwóch żandarmów,  zniszczyć aparaty telefoniczne i telegraficzne. Szóste zgrupowanie pod dowodzone przez  Ignacego" (Władysław Kołakowski),  które wysiadło w Koluszkach, miało zamknąć swoim oddziałem tyły pociągu i jeżeli eskortujący żołnierze będą  wyskakiwać z wagonu, mieli do nich strzelać; niekoniecznie by zabić, ale wywołać panikę i sprowokować do ucieczki. Oddział siódmy pod komendą samego  Montwiłł-Mireckiego "Grzegorz" pozostawał w rezerwie i miał opanować wagon pocztowy i zabezpieczyć pieniądze...

Rozmieszczenie oddziałów 

Akcje bardzo starannie i skrupulatnie planowano przez długi czas. Każdy z poszczególnych oddziałów musiał jechać na stację i zrobić dokładne rozeznanie, zwracając szczególną uwagę na ochronę, rozkład zabudowań, i możliwości odskoku po akcji. Tak relacjonował wytyczne Józefa Montwiłła-Mireckiego, dowódca pierwszego oddziału Jan Kwapiński:
Od jutra każdy z wymienionych towarzyszy ma po kolei jechać z Łodzi do stacji Rogów, gdzie szczegółowo zbada teren walki, stwierdzi, ilu jest na stacji żandarmów, a w okolicy policji, i czy przypadkiem u jakiegoś obszarnika nie stoją kozacy(...). Na stacji należy zdjąć plan bardzo szczegółowy rozkładu zabudowań, po czym macie wrócić do Łodzi piechotą. Podróż piechotą potrzebna jest dla dokładnego zbadania przez każdego z nas terenu odwrotu. Pożądane jest również, byście szczegółowo i sumiennie sprawdzili teren ze sztabówką, gdyż odwrót wymaga jak najdokładniejszej znajomości okolicy; plany wręczycie mi osobiście. Plany i obserwacje, jakie zrobicie, macie trzymać jeden przed drugim w tajemnicy. 
Początkowo akcję planowano na 12 października, lecz z uwagi na wizytację gubernatora piotrkowskiego Millera w pobliskich Brzezinach, akcję odwołano, a raczej przesunięto termin wykonania na 8 listopada. Do tego czasu nakazano bojowcom trzymać język za zębami i nikomu nie wspominać o akcji. Przygotowywano broń i rozdzielano zadania.

8 listopada, półtorej godziny prze odejściem pociągu, którym bojowcy mieli dotrzeć na miejsce akcji, zorganizowano zbiórkę. Po przybyciu wszystkich, instruktorzy rozdawali bojowcom broń, którzy w zorganizowany i uporządkowany sposób zajmowali miejsca w pociągu. Kilka minut po 20 wszystkie grupy zajęły wcześniej wyznaczone pozycję. Wszyscy oczekiwali godziny 20:17 o której to miał nadjechać pociąg na stację. Jak relacjonuje Jan Kwapiński:
Pamiętam jak dziś – z bijącym sercem wpatrywałem się w dal na oświetlony parowóz, który zbliżał się do stacji kolejowej. Nagle z łoskotem wpadł pociąg na stację kolejową. Ja z błyskawiczną szybkością, podrzucony przez starszego szóstki, kowala z fabryki z Łodzi, skoczyłem do parowozu, z rewolwerem do maszynisty, odsuwając go od lewara. W momencie, gdy przyskoczyłem do niego, maszynista uśmiechnął się i powiedział:
„Tylko spokojnie, towarzyszu, nie denerwujcie się. A umiecie prowadzić maszynę?”.
„Nie wasza rzecz, marsz do węglarki”.
Zaraz po tym, ktoś z oddziału Kwapińskiego rozwinął czerwony sztandar, na którym dumnie widniały trzy litery PPS.

Chwilę przed zatrzymaniem się pociągu na stacji, oddział piaty pod dowództwem "Eugeniusza", po krótkiej szarpaninie, w której padło 4 strzały usunął dwóch żandarmów, a druga cześć oddziału zniszczyła aparaty telegraficzne i telefoniczne.

"Jerzy" dowódca trzeciego oddziału wydał rozkaz oczekującym w poczekalni, żeby kładła się koło muru i nie ruszała  z miejsca. Donośnym głosem oznajmił, ażeby  byli spokojni, albowiem „Państwo macie do czynienia z bojowcami z Polskiej Partii Socjalistycznej, którzy wam osobiście żadnej krzywdy nie zrobią”.

W tym samym czasie co  Kwapiński terroryzował lokomotywę, oddział drugi  pod dowództwem "Kazimierza" przystąpił do unieszkodliwiania ochrony pociągu złożonej z 45 żołnierzy. Do wagonu z konwojentami podszedł wysoki i postawny mężczyzna z grubym kijem, którym wybił szybę i niedużą paczką, którą błyskawicznie wrzucił  do wagonu. Po dwudziestu sekundach, całym pociągiem szarpną ogromny wybuch, widać było tylko słup dymu i ognia. Zaraz po tym wszyscy żandarmi, którzy zostali przy życiu,  biegli już  na oślepieni w pobliskie lasy.

Po usunięciu żandarmów i zabezpieczeniu pociągu oddział siódmy  przystąpił do zdobycia wagonu pocztowego. Jednak nie wszystko tutaj poszło gładko, ponieważ straż pocztowa stawiała duży opór, bojownicy byli zmuszeni wrzucić do wnętrza wagonu laskę dynamitu, która rozwiązała problem.  Teraz bojownicy mogli bez obawy wejść do wagonu i pakować pieniądze...

Cała akcja trwał 18 minut, zrabowano 37 tysięcy rubli bez żadnych strat własnych. Po zakończeniu wybierania pieniędzy wszyscy bojowcy ustawili się w szybu bojowym, a Józef Montwiłł-Mirecki przemówił:
„Towarzysze, w imieniu Wydziału Bojowego Polskiej Partii Socjalistycznej dziękuję wam za waszą dzielną postawę i życzę wam szybkiego powrotu do Łodzi. Odwrót będzie prowadził tow. Kacper, czterech zaś bojowców pojedzie ze mną, byśmy mogli ulokować w bezpiecznym miejscu pieniądze wzięte z rąk urzędników carskich, które obrócimy na walkę z carem”.
Po apelu, rewolucjoniści wymaszerowali zgrupowani w oddziałach w stronę Łodzi, by rano zjawić się na swoich stanowiskach łódzkich fabryk.  Zdobycie pieniędzy i rozbicie całego oddziału pod Rogowem wywołało entuzjastyczny nastrój w masach robotniczych i wśród sympatyków PPS. Na darmo  w ciągu całego  następnego tygodnia kozacy i żandarmi  obszukiwali okolice. Mogli szukać.  Wszyscy uczestnicy byli już wtedy w swoich warsztatach pracy, oczywiście z wyjątkiem instruktorów, którzy zajęli się ukrywaniem łupu

  Dzień po akcji, warszawski urzędowy dziennik  napisał smętnie, że na ślad sprawców nie natrafiono. Trzeciego dnia ukazała się odezwa Centralnego Komitetu, kwitująca odbiór zabranej gotówki w sumie 37 000 rubli.

Źródło: 
Jan Kwapiński- Akcja pod Rogowem
Wojciech Lada- Polscy Terroryści

niedziela, 30 listopada 2014

Jak brzmiał tekst przysiegi Armii Krajowej...

W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten święty Krzyż, znak męki i Zbawienia. Przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczpospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia(...)


Każda armia czy grupa bojowa potrzebuje odpowiedniej przysięgi. Rytuału, podczas którego zwykły cywil staje się pełnoprawnym żołnierzem i deklaruje posłuszność przełożonemu, oddaną walkę w imię ojczyzny i służbę rodakom. Cały rytuał, a w szczególności słowa wypowiadanej przysięgi odciskają piętno w psychice na całe życie. Nierzadko weterani AK, opowiadając o swoich przeżyciach okresu wojny, ze łzami w oczach powracają do słów wypowiadanych na baczność z podniesionymi palcami...

Ochotnicy do walk w powstaniu warszawskim składają przysięgę
Pierwszą wersję przysięgi Armii Krajowej, rząd RP na uchodźstwie w Londynie zatwierdził w styczniu 1942 roku-jeszcze przed przemianowaniem ZWZ na AK (14 lutego 1942 roku). Była to przysięga dla wszystkich Polaków walczących na terenie okupowanego kraju w konspiracji. Złożenie przysięgi było jednym z podstawowych kroków do wejścia w świat podziemnej Polski. Obowiązywała zarówno zwykłych żołnierzy, jak i wyższych rangą oficerów. Odbierali ją bezpośrednio przełożeni. Ze względu na bezpieczeństwo żołnierzy konspiracji, nie formalizowano nadmiernie aktu przysięgi i nie praktykowano przysięgi zbiorowej...

Obowiązek złożenia konspiracyjnej przysięgi spoczywał również na oficerach i żołnierzach zawodowych, którzy przed wojną przysięgali na podstawie roty z 1932 roku, wprowadzonej przez Prezydenta RP w rozporządzeniu o służbie wojskowej...

Pierwsza wersja z 1942 roku prowadzona przez Prezydenta na uchodźstwie brzmiała następująco:

Przysięgający:
W obliczu Boga Wszechmogącego – i Najświętszej Marii, Królowej Korony Polskiej – kładę rękę na ten Święty Krzyż, znak Męki i Zbawienia, i przysięgam, że będę wiernie i nieugięcie stać na straży honoru Polski i o wyzwolenie jej z niewoli walczyć będę zawsze ze wszystkich sił moich, aż do ofiary z mego życia. Wszelkim rozkazom będę posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało.

Przyjmujący odpowiadał na to:
 Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Wolności. Obowiązkiem twoim będzie wlaczyć z bronią w ręku o odzyskanie Ojczyzny. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą, zdrada będzie ukarana śmiercią.

Składanie przysięgi

12 grudnia 1942 roku, dowódca Armii Krajowej generał „Grot" Rowecki, rozkazem  nr 73/1942 wprowadził nieznaczne zmiany w tekście przysięgi przytoczonej powyżej. Zostały one oczywiście zaakceptowane przez naczelnego wodza. Chodziło głównie o wprowadzenie do tekstu roty samej nazwy Armii Krajowej, której wcześniej nie było. Zastosowano też kilka poprawek językowych, Po zmianach przysięga  prezentowała się następująco:

 Przysięgający:

W obliczu Boga Wszechmogącego
i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej,
kładę swe ręce na ten Święty Krzyż,
znak Męki i Zbawienia,
i przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej
Rzeczpospolitej Polskiej,
stać nieugięcie na straży Jej honoru
i o wyzwolenie Jej z niewoli
walczyć ze wszystkich sił
– aż do ofiary życia mego.
Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej
i rozkazom Naczelnego Wodza
oraz wyznaczonemu przezeń Dowódcy Armii Krajowej
będę bezwzględnie posłuszny,
a tajemnicy niezłomnie dochowam,
cokolwiek by mnie spotkać miało.
Tak mi dopomóż Bóg!
 
Przyjmujący odpowiadał:

Przyjmuję Cię w szeregi Armii Polskiej,
walczącej z wrogiem w konspiracji
o wyzwolenie Ojczyzny.
Twym obowiązkiem będzie walczyć
z bronią w ręku.
Zwycięstwo będzie Twoją nagrodą,
zdrada karana jest śmiercią!


Składanie przysięgi podczas powstania warszawskiego-rekonstrukcja, Mokotów 

niedziela, 23 listopada 2014

Sam przeciw czołgom... Historia zapomnianego bohatera kampanii wrześniowej...

5 września kolumna  niemieckich czołgów naciera na ziemię piotrkowską. Zagrożony  okrążeniem 85 pułk Strzelców Wileńskich, wycofuje się,  jego odwrót ubezpiecza  plutonowy Stefan Karaszewski. Osamotniony stawia czoło przez dwie godziny 60 czołgom, niszcząc sześć, a następne kilkanaście uszkadzając. W końcu wyczerpawszy swe siły i zapas amunicji, rozsadza się ostatnim granatem...




Stefan Karaszewski urodził się 14 kwietniu 1915 roku, w Harbinie w północnej części Chin, gdzie jego ojciec pracował przy linii kolejowej łączącej Syberię z Władywostokiem. W Harbinie przebywało wówczas kilkanaście tysięcy Polaków, pracujących głównie przy budowie nowej linii kolejowej. Istniały polskie organizacje społeczne, wydawano polskie gazety, działały polskie kluby i wiele innych tego typu organizacji. Nawet, w 1915 roku założono polskie gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza, które istniało do 1949 roku. Gdy skończyła się I wojna światowa, a Polska pomału odzyskiwała długo upragnioną niepodległość Stefan i jego rodzina wrócili do Tomaszowa Mazowieckiego, miasta, z którego pochodził jego ojciec, Stanisław...

Niedługo po powrocie do Polski, ojciec ciężko zachorował, a rodzina popadła w biedę. Dlatego Stefan zaraz po skończeniu szkoły musiał podjąć pracę w pobliskiej fabryce włókienniczej. Nasz bohater swoją przygodę z wojskowością rozpoczął od wstąpienia do Związku Strzeleckiego „Strzelec”, z imienia którego odbył wiele kursów i szkoleń. W tym samym czasie ożenił się i kilka miesięcy później przyszła na świat jego córeczka Alicja...

Po powołaniu do wojska trafił do 85 pułku Strzelców Wileńskich, do kompanii karabinów maszynowych. Jego służba miała trwać do 10 września. Miał już nawet zakupiony bilet powrotny z Wilna do Tomaszowa Mazowieckiego. Ale jednak wszystko pokrzyżował atak Niemców na Polskę, 1 września 1939 roku. Wermacht w myśl taktyki blitzkriegu posuwał się do przodu, w głąb Polski siejąc za sobą spustoszenie i śmierć niewinnych.

Nasz bohater ze swoim 85 pułkiem Strzelców Wileńskich już pod koniec sierpnia włączył się do 19  Dywizji Piechoty, a ta z kolei stała się częścią odwodowej Armii „Prusy” generała Stefana Dęba-Biernackiego. Żołnierzy przewieziono pociągiem z Wilna do Łowicza. Dalej powędrowali piechotą w okolice Piotrkowa Trybunalskiego. Pułk zajął miejsce między Moszczenicą a Piotrkowem osłaniając fragment linii kolejowej, o ogromnym znaczeniu strategicznym. Spodziewając się szybkiego ataku ze strony Wermachtu,  chłopaki z pułku zaminowali wszystkie drogi i pola od strony zachodniej. 4 września niemieckie kolumny pancerne przerwały front pod Piotrkowem Trybunalskim. Następnego dnia do polskich pozycji zbliżało się kilkanaście niemieckich czołgów z 1 Dywizji Pancernej XVI Korpusu 10 Armii generała Waltera von Reichenau.  Jan Kruk-Śmigla, dowódca wileńskiego pułku dobrze wiedział, że jeśli nie wycofa swoich żołnierzy, czeka ich wszystkich śmierć  lub obóz jeniecki. Musiał szybko działać. Rozkazał więc odwrót. Wszyscy żołnierze wiernie przyjęli rozkaz i poczęli przygotowania do odwrotu. Wszyscy z wyjątkiem jednego... Oczywiście był nim nasz bohater Stefan Karaszewski, który zdecydował, że w pojedynkę będzie osłaniał odwrót towarzyszy...


Osamotniony plutonowy, dobrze wiedział, że nie wyjdzie z tego żywy, ale przynajmniej zatrzyma przez chwilę Niemców i uratuje kolegów. Gdy jeszcze czołgów nie było widać na horyzoncie, wziąwszy ze sobą kilka Mauserów zajął  stanowisko ogniowe położone na łące kilkadziesiąt metrów od toru kolejowego, na północ od wsi Kosów. Miało ono formę okopu i uzbrojone było w ciężki karabin maszynowy wz. 30, oraz sporą liczbę granatów w żelaznej skrzynce.

Po chwili na zachodniej części horyzontu pojawiło się około sześćdziesiąt  niemieckich maszyn. Zmierzały wprost na okopy, w których czekał już skryty i przygotowany Karaszewski. Pierwszą linią obrony były miny, których w ostatnich dniach wraz  z kolegami rozmieścił około tysiąca. Słysząc pierwszy wybuch, nasz bohater wyłania się z okopu  i za pomocą Mausera eliminuje próbującą się wydostać z palącego  czołgu załogę . Słysząc następne wybuchy, rzuca na ziemię Mausera, a dosiada najbliższy karabin maszynowy. Następny wybuch  i następna załoga wychodzi włazem na zewnątrz pojazdu. Po pancerzu bębnią tylko  pociski z CKM-u, a za chwilę trzy ciała bezwładnie padają nieopodal, na trawę. Nie przerywając serii Karaszewski przenosi ogień na nadjeżdżający motocykl z przyczepą. Jego załoga ginie. Nadjeżdżają kolejne maszyny, którym o dziwo udaje się uniknąć min. Kiedy są kilka metrów od okopu, Kraszewski chwyta granat, wyciąga zawleczkę i rzuca. Chwila ciszy  i nagle wybuch. Kolejny granat, kolejny wybuch. I tak przez dwie godziny. W ostatniej fazie Niemcy kryjąc się w bezpiecznej odległości za zabudowaniami okrążają stanowisko, które nadal się mocno broni. Obrońcy pozostało jeszcze tylko kilka naboi do Mausera i kilka granatów. Wystrzeliwuje ostatnie naboje w stronę nacierających Niemców i  ciska pozostałe granaty. Prócz ostatniego. Wyciąga z niego zawleczkę, ale zamiast rzucić w stronę wroga, przykłada sobie do gardła.

Niemcy przez długi czas bali się podejść do okopu. Gdy w końcu jednak to zrobili,  byli zdumieni i nie mogli uwierzyć własnym oczom. Byli przekonani, iż opór stawiało przynajmniej kilku żołnierzy. Tymczasem na dnie okopu leżało tylko jedno ciało, z rozerwanym gardłem i poszarpaną twarzą...
Podczas dwugodzinnej walki plutonowy Stefan Karaszewski zdołał całkowicie zniszczyć sześć niemieckich maszyn i uszkodzić kilka kolejnych...A 85 pułk strzelców wileńskich z powodzeniem wycofał się na wschód....

Mieszkańcy Kosowa i Moszczenicy pochowali ciał bohaterskiego plutonowego na pobliskiej łące, obok przejazdu kolejowego w bezimiennej mogile. W październiku odkopano zwłoki i dokładnie przeszukano (czego nie uczyniono wcześniej). Znaleziono w kieszeni  munduru legitymację ze zdjęciem, książeczkę wojskową z wpisem o awansie na plutonowego (walczył w mundurze z dystynkcjami kaprala, nie zdążył sobie przypiąć dodatkowej belki na pagonach) oraz przekaz pieniężny z adresem jego matki, który umożliwił zawiadomienie rodziny.

Drugi pogrzeb miał charakter patriotycznej manifestacji. Zgromadziło się wtedy około 1000 osób z okolicznych miejscowości. A honory oddali mu nawet stacjonujący w miejscowości oficerowie niemieccy. Ostatecznie  rodzina jeszcze raz  ekshumowała ciało i przeniosła na cmentarz w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie spoczywa do dzisiaj.


W 1976 roku w miejscu gdzie znajdowało się stanowisko obronne naszego bohatera, spoczął głaz upamiętniający jego wielki czyn. Oprócz napisu widnieje na nim siedem trójkątów symbolizujących czołgi zniszczone przez Stefana Karaszewskiego oraz kółko – symbol motocykla zniszczonego ogniem polskiego CKM-u. Pomnikiem opiekuje się 86 Piotrkowska Drużyna Harcerska "Knieja" nosząca jego patronat.
We wrześniu 2010 roku prezydent Bronisław Komorowski odznaczył pośmiertnie plutonowego Stefana Karaszewskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

niedziela, 16 listopada 2014

Najstarsza polska piosenka....

Najstarszą znaną polską pieśnią jest Oj chmielu, chmielu, pochodząca jeszcze z czasów pogańskich przed przyjęciem chrztu w 966 roku. Jest śpiewana na całym obszarze Polski( a nawet po za granicami)  już przez ponad 1000 lat. A jej melodia wykorzystywana była przez takich artystów jak np. Fryderyk Chopin...


Pieśń chmielowa związana jest z polskim obrzędem weselnym Śpiewano ją o północy, kiedy to  następował moment oczepin. W wierzeniach pogańskich chmiel wraz z pieśnią odgrywał „magiczną rolę”, jeszcze do początku XX wieku matka oblubienicy, wprowadzając nowożeniców do domu obsypywała ich chmielem. Niektórzy badacze nawet domniemywali ,że w polskiej mitologii istniało bóstwo Chmielu(wzrostu i rozwoju). W czasach przedchrześcijańskich wierzono w ptaki-dusze, zatem ziarno rzucane na młodych mogło pełnić rolę pokarmu dla duchów przodków. Mogło tez być ofiarą składaną im i demonom dla przebłagania, by nie szkodziły młodej parze. Wiadomo tez że podczas pogańskich obrzędów używano piwa robionego właśnie z tej rośliny.

Oj chmielu, chmielu śpiewano jeszcze na weselach pod koniec  XIX wieku w dworach szlacheckich, i  domach chłopskich. Później zwyczaj utrzymał się tylko wśród chłopów.

W pieśni tej, która zachowała swoja archaiczną, najstarszą budowę melodii, powtarza się jeden motyw:g1-d1-e1.


Znane są podstawowe trzy wersje pieśni Oj chmielu, chmielu: 

 Wariant pierwszy:
Żebyś ty chmielu na tyczki nie lazł,

Nie robiłbyś ty z panienek niewiast,
Oj chmielu, oj niebożę,
To na dół, to ku górze,
Chmielu niebożę.
Ale ty chmielu po tyczkach łazisz,
Nie jedną pannę z wianeczka zrazisz.
Oj chmielu...
Oj chmielu, chmielu, ty bujne ziele,
Nie będzie przez cię żadne wesele.
Oj chmielu...
Oj chmielu, chmielu, ty rozbójniku,
Rozbiłeś dziewczynę na pasterniku.
Oj chmielu...

 Wariant drugi:
Żebyś ty, chmilu,

na tyki nie loz,
nie robiułbyś ty
z paninek niewiast.
Ale ty, chmilu,
na tyki lezies,
niejedny pannie
wionek odbierzes.
Oj, chmilu, chmilu,
serokie liście, n
aso Marysie
zacepiliście.

I wariant trzeci:
Oj, chmielu, chmielu, ty bujne ziele,

Bez cie nie będzie żadne wesele.
Oj, chmielu, oj, niebożę,
Niech ci Pan Bóg dopomoże,
chmielu niebożę.
Żebyś ty, chmielu, na tyczki nie lazł,
Nie robiłbyś ty z panienek niewiast,
Oj, chmielu, oj niebożę…
Ale ty, chmielu, na tyczki włazisz,
Niejedną panienkę wianeczka zbawisz,
Oj, chmielu, oj niebożę…
Oj, chmielu, chmielu, drobnego ziarnka,
Nie będzie bez cię piwo, gorzałka.
Oj, chmielu, oj niebożę…
Oj, chmielu, chmielu, szerokie liście,
Już Marysieńkę oczepiliście.
Oj, chmielu, oj niebożę…

 W poniższym wykonaniu użyto trochę zmienionej wersji :



wtorek, 11 listopada 2014

Ile narodów walczyło w powstaniu warszawskim ?


Choć był to zryw Polaków przeciwko Niemcom, to jednak  po obu stronach walczyło wiele nacji. W szeregach powstańców walczyli cudzoziemscy mieszkańcy Warszawy, ale również, dezerterzy z Wermachtu i zbiegowie z nazistowskich obozów pracy i więzień. Historycy doliczyli się po stronie warszawiaków, aż 18 narodów, w tym Słowaków, którzy stworzyli odrębny pluton, Żydów, Węgrów, Francuzów, Brytyjczyków, Gruzinów oraz  Niemców. 


W szkole możemy się dowiedzieć, o brytyjskich i amerykańskich lotnikach, którzy wspomagali powstańców zrzutami, które w większości i tak wpadały w ręce Niemców, ale mało kto wie, że po stronie Polaków walczyło łącznie kilkanaście narodów, praktycznie z całego świata. Od Polaków walczących na zrujnowanych ulicach odróżniała ich opaska w swoich barwach narodowych, noszona obok biało-czerwonej.

Oprócz wyżej wymienionych brytyjskich i amerykańskich lotników, w misjach zrzutowych brali udział piloci z 31 i 34 Dywizjonu  SAAF-sił południowoafrykańskich. W  skład samego  RAF'u wchodziło wielu obcokrajowców, głównie z brytyjskich kolonii - Irlandczycy z Ulsteru, Kanadyjczycy i Australijczycy.

Największą grupą cudzoziemskich uczestników powstania byli Słowacy, którzy utworzyli własny, pluton, otrzymali nawet prawo do posługiwania się swoimi barwami narodowymi. Był to pluton 535 tzw. pluton Słowaków, który walczył na Czerniakowie. W 1939 roku Słowacy w Warszawie stanowili znaczą mniejszość, a po wybuchu wojny jej przywódcy powołali do życia Słowacki Komitet Narodowy, który zwrócił się  do Polskiego Państwa Podziemnego z prośbą o utworzenie oddziału słowackiego u boku AK.  Dowództwo dało zielone światło. Jego dowódcą został Mirosław Iringh. 1 sierpnia pluton brał udział w walkach o Belweder. Od 10 sierpnia  Słowacy obsadzali bloki pomiędzy ulicami Fabryczną a Przemysłową, odpierając ataki niemieckie ze strony gmachu Gimnazjum im. Stefana Batorego. Po reorganizacji, oddział utworzył III pluton w 1 kompanii I batalionu "Tur". Od 20 sierpnia pluton walczył na ulicy Solec na wysokości ulicy Mącznej, gdzie odpowiadał za cypel czerniakowski. W nocy 14 września pluton został odcięty od oddziałów i zmuszony wycofać się na ulicę Zagórną. Utrzymał te pozycje do 16 września, walcząc na przyczółku czerniakowskim wraz z żołnierzami 3 Pomorskiej Dywizji Piechoty. Walki z ponad pięćdziesiątki żołnierzy przeżyło dziewięciu, którzy 23 września przeprawili się na Saską Kępę.

Opaska 535 plutonu Słowaków  z godłem państwowym 

W skład plutonu 535 wchodzili także Gruzini, byli to głównie zbiegli jeńcy sowieccy, a także Czesi i  Ormianie, których spora diaspora zamieszkiwała od kilku pokoleń w stolicy. Gruzini wchodzili również w skład m.in. 2. Harcerskiej Baterii Artylerii Przeciwlotniczej, Zgrupowania Chrobry II i Oddziału Osłonowego Wojskowych Zakładów Wydawniczych.

Pluton 353 Słowaków 
Liczną grupę obcokrajowych powstańców stanowili  także Węgrzy. Po części były to osoby mieszkające w przedwojennej Warszawie. Ale dużą grupę walczących po stronie polskiej Węgrów stanowili dezerterzy z  podporządkowanego Niemcom  II Korpusu Rezerwowego, dowodzonego przez generała Antala Vattaya. Chociaż węgierskie wojska otrzymały zakaz pomagania Polakom, to szybko okazało się, że węgierscy żołnierze jawnie sympatyzowali z Polakami. Węgrzy często oferowali powstańcom  żywność i broń, a także  ich posterunki przepuszczały polskie oddziały partyzanckie zmierzające do miasta. Niemcy obawiali się tylko jednego- tylko żeby cały węgierski Korpus nie przeszedł na stronę powstańców. Przeczucie Niemców nie zawiodło, bo  już 15 sierpnia 1944 roku odbyły się tajne pertraktacje pomiędzy dowództwem II węgierskiego korpusu rezerwowego gen. Beli Lengyela, a szefem mokotowskiego Biura Informacji i Propagandy płk. Janem Stępniem „Szymonem”. Węgrzy zaoferowali przejście ok. 20 tys. wojsk węgierskich znajdujących się na terenie okupowanej Polski na polską stronę oraz militarne wsparcie Armii Krajowej w akcji Burza. Według planu przedstawionego przez Węgrów przedstawiciel KG AK miał polecieć samolotem do Budapesztu w przebraniu węgierskiego oficera aby na ten temat rozmawiać bezpośrednio z Horthym, który chciał wykorzystać kontakty Polaków do przejścia na stronę aliantów. Podczas kolejnego spotkania między gen. Lengyelem i gen. Szabo płk. Stępień oświadczył, że AK nie może udzielić żadnych gwarancji co do powodzenia rozmów z aliantami, ponieważ równie trudna jest sytuacja Polaków. Wobec tego dowództwo węgierskie zaoferowało transport przedstawiciela AK własnym samolotem do Londynu w celu przeprowadzenia trójstronnych rozmów na ten temat z przedstawicielami aliantów. O rokowaniach dowiedział się niemiecki wywiad, który odwołał węgierskie dywizje z frontu nad Wisłą.

Węgrzy na ogół nie kryli się ze swymi sympatiami dla walczącej Warszawy i ludność Ursynowa wysłuchała ze wzruszeniem nabożeństwa polowego, po którym orkiestra 5. węgierskiej dywizji rezerwowej odegrała polski hymn narodowy- Lesław Bartelski, Mokotów 1944

W powstaniu walczyli również dezerterzy z wielonarodowych sił niemieckich, w których skład chodziły siły azerbejdżańskie, wschodniomuzułmańskie i kozackie- przeważnie do wermachtu wcielani siłą. Po ciężkich przeżyciach w niemieckiej armii, gdzie często byli traktowani "jak psy", dziękowali, że mogą walczyć w polskiej armii, gdzie czują się znakomicie i wyrażali wdzięczność, że Polacy ich przyjęli.

Zdarzały się również przypadki zdezerterowania, a raczej przejścia na stroną polską samych Niemców. Jednym z takich był podoficer Luftwaffe Willy Lampe, który w Zgrupowaniu Bartkiewicz działał m.in. na ul. Królewskiej i uczył Polaków obsługi broni niemieckiej. I nie był to przypadek odosobniony, takich przejść było dużo więcej np, Alzatczyka, który w czasie walk frontowych przeszedł na stronę polską. Polacy nazywali go "Degolistą", przed wojną był nauczycielem i podkreślał, że jako Alzatczyk nie czuje się Niemcem. Zginął w połowie sierpnia w rejonie ul. Grzybowskiej...

Do mniej licznych narodowości walczących w powstaniu należeli Francuzi. Jednym z powstańców francuskiego pochodzenia był niezeznany z imienia i nazwiska o pseudonimie "Gwiazdka"  uczestniczący w walkach w rejonie ul. Rozbrat. Wsławił się zniszczeniem niemieckiego Goliata. Goliaty były to zdalnie sterowane miny samobieżne. połączone z operatorem za pomocą kabla. W czasie powstania wykazały się dużą skutecznością w niszczeniu powstańczych barykad i umocnień.
W powstaniu walczyli także Włosi, uczestniczący w działaniach m.in. w Śródmieściu i na Starym Mieście. Znana jest postawa włoskich restauratorów z ul. Marszałkowskiej organizujących wyżywienie dla powstańców. Włosi służyli także w oddziałach jako kucharze.

Pośród powstańców odnaleźć można było tak egzotycznych, jak na przykład  czarnoskóry Nigeryjczyk August Agbola O'Brown ps. Ali, walczący na Śródmieściu Południowym w okolicach ulicy Wspólnej, Marszałkowskiej i Wilczej, pod rozkazami  kpr. Aleksandra Marcińczyka („Łabędź”) w batalionie  „Iwo-Ostoja”.
August  Agbola O'Brown ps. Ali 
W postaniu zdarzały się tez nazwiska brzmiące bardzo rosyjsko. I trudno określić czy byli to Rosjanie czy może przedstawiciele innych narodów ze wschodu. Wiadomo jednak, że w oddziałach 1 Armii Wojska Polskiego dowodzonej przez Zygmunta Berlinga, która podjęła próby pomocy powstańcom, byli także Rosjanie. We wrześniu  oddziały Berlinga wzięły udział w walkach o Pragę, a następnie podjęły ograniczone próby przeprawy przez Wisłę i utworzenia przyczółków na Górnym Czerniakowie, Powiślu i Żoliborzu. I może to w pewnym sensie tłumaczy występowanie pośród powstańców, żołnierzy z rosyjskimi nazwiskami i akcentem.


Do powstania przyłączyła się większość spośród 348 Żydów, uwolnionych 5 sierpnia  z obozu  przy ul. Gęsiej („Gęsiówka”), przez  batalion "Parasol". Wśród uwolnionych dużo liczbę stanowili Żydzi pochodzenia zagranicznego- przywiezionych wagonami do Warszawy, obywateli  Grecji, Holandii, Francji,  Niemiec i Węgier. W powstaniu brali oni udział w działaniach fortyfikacyjnych i  pomocniczych (transportowali rannych i broń, gasili pożary). Niektórzy również walczyli z bronią w ręku. Ponadto w powstaniu wzięło udział wielu Żydów ukrywających się na terenie miasta. Byli to głownie członkowie  Żydowskiej Organizacji Bojowej, którym udało się przeżyć powstanie w getcie.


To, że w powstaniu walczyli przedstawiciele wielu narodowości, było nagłaśniane  przez prasę powstańczą, by podnieść ducha walczących Polaków i pokrzepić ludność cywilną. Trudno powiedzieć co się stało z walczącymi obcokrajowcami. Pewnie większość pozostała , osiedlając się na terenie powojennej Polski. A reszta, tak jak  August Agbola O'Brown, wyemigrowała na Zachód do Wielkiej Brytanii, albo  USA przed komunistycznym aparatem terroru....



Polecam przeczytać także :
Jedyny czarnoskóry powstaniec warszawski...

Polak Węgier dwa bratanki, czyli dlaczego w 1939 roku Węgrzy odmówili Hitlerowi ataku na Polskę...


Źródło:
Norman Davies- Powstanie '44 
www.1944.pl

niedziela, 9 listopada 2014

Trójkąt trzech cesarzy...

Trójkąt Trzech Cesarzy, to miejsce, które przed I wojną światową było znane w całej Europie. Ciągnęły do niego rzesze- tętnił życiem, bo przecież był  ewenementem na skalę światową- w końcu rozdzielał  trzy cesarstwa- Austrii, Prus i Rosji. Dziś jest kompletnie zapomniany.  


Trójkąt Trzech Cesarzy obecnie 

By sięgnąć początku historii Trójkąta trzech Cesarzy musimy cofnąć się do roku 1815, kiedy to na Kongresie Wiedeńskim,  teren Księstwa Warszawskiego został znów podzielony między trzech zaborców. I tak u zbiegu trzech rzek: Przemszy, Białej Przemszy oraz Czarnej Przemszy spotkały się rubieże:  Królestwa Polskiego w unii z Rosja, Prus oraz Rzeczypospolitej Krakowskiej pod protektoratem trzeciego zaborcy. Następnie po powstaniu listopadowym 1831 - 1846 po włączeniu Królestwa Polskiego do Rosji jako autonomicznej prowincji, był to trójstyk granic Rosji, Prus i Rzeczypospolitej Krakowskiej.

Dopiero po wcieleniu Rzeczpospolitej Krakowskiej w 1846 roku do Austrii, ziemie zaborców oficjalnie spotkały się w Mysłowicach. Od tego roku miejsce nazywano „Drei Lander Ecke”. Właściwe tłumaczenie powinno brzmieć Kąt Trzech Krajów, jednak w XIX wieku, tę nazwę niefortunnie przetłumaczono jako „Trójkąt Trzech Krajów”. Do zmiany nazwy miejsca doszło po wojnie prusko-francuskiej. W 1871 roku nastąpiło zjednoczenie Niemiec pod przewodnictwem Prus i powstała Rzesza Niemiecka. A obok cesarza Austrii i Rosji pojawił się Niemiecki. Dwa lata później utworzono Związek Trzech Cesarzy, a nad Przemszą powstał „Drei Kaiser Ecke”. Podobnie jak wcześniej źle przetłumaczono nazwę. Zamiast Kąt wymawiano Trójkąt. Nazwa przetrwała do zakończenia I wojny światowej.

Dziś te tereny jak i same rzeki są częścią miast; Mysłowic oraz Sosnowca. Gdybyśmy jednak wrócili do czasów gdy trójką przeżywał swoje najlepsze lata, to miejscowościami granicznymi były: od strony Prus  Brzęczkowice/Słupna, ze strony rosyjskiej Modrzejów, a ze strony austriackiej Jęzor- dzielnica Jaworzna.







Do czasów pierwszej wojny światowej Trójkąt Trzech cesarzy był niezwykle znany w całej Europie. Jak można było przeczytać w ówczesnych gazetach, trójkąt tygodniowo odwiedzało  od 3 do 8 tysięcy turystów. Po rzekach pływały dwa parostatki, a dodatkową atrakcją stała się wybudowana w 1907 wieża Bismarcka, w zniesiona na pobliskim wzgórzu- kiedyś Bismarcka- dziś Kościuszki. Miała ona 20 metrów wysokości i platformę widokową na górze. Wielkie kamienne bloki i grube mury symbolizowały pruską potęgę. Z platformy widokowej można było podziwiać jak daleko sięgają tereny niemieckie. W pogodne dni ujrzeć w oddali można było Kraków, a nawet Tatry. Została ona rozebrana najprawdopodobniej w 1937 roku. Kamienie z wieży zostały wykorzystane przy budowie katowickiej Katedry (według innych źródeł – do budowy schodów kościoła w Brzęczkowicach lub w obu tych miejscach).

Lata Trójkąta Trzech Cesarzy, to jednakowo lata świetności samych Mysłowic, które po kongresie stały się miastem granicznym. I zarazem bardzo atrakcyjnych turystycznie. W krótkim czasie liczba mieszkańców wzrosła dwudziestokrotnie. "W roku 1913 było w Mysłowicach 110 restauracji. Ludzie kąpali się w Przemszy, łowili ryby. To była ozdoba miasta, miejsce wypoczynku ludzi z całej okolicy. Mimo że po I Wojnie Światowej granica była od Trójkąta daleko, ludzie nadal chodzili tam na spacery, a dzieci zimą jeździły z góry na nartach.”

Powstała masa pocztówek z motywem Trójkąta Trzech cesarzyMożna wyróżnić kilka ich głównych rodzajów: widok na teren z wizerunkami trzech cesarzy, trzech flag czy też innych wariacji na temat podkreślenia, o jakie miejsce chodzi (czasem pocztówka dwuobrazkowa z Wieżą Bismarcka); widok na teren bez wizerunków cesarzy, ale z bardziej szczegółowo przedstawionymi elementami krajobrazu – łodzie, zabudowania, most; pocztówki z Wieżą Bismarcka; mapy z miejscem, gdzie stykały się granice trzech cesarstw.

Pocztówka z motywem Trójkąta Trzech Cesarzy 

Choć po II wojnie światowej i nowym podziale zrujnowanej Europy o trójkącie nikt już nie pamiętał, to obecnie miejsce to odzyskuje swoją historyczną świetność. W dzień po wejściu Polski do Unii Europejskiej, 2 maja 2004 odbyło się na terenie trójkąta spotkanie prezydentów: Jaworzna, Sosnowca i Mysłowic oraz zamontowano tablice z napisem:

W miejscu, w którym niegdyś stykały się granice trzech zaborów dzisiaj świętujemy wstąpienie Polski do Unii Europejskiej i jesteśmy dumni, że wspólnie budujemy Europę bez granic...
Trójkąt Trzech Cesarzy - obelisk

niedziela, 2 listopada 2014

Co tak naprawdę Hitler myślał o Polakach....

"Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie... Polacy, według mojej opinii i na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Gubernii, są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem(...)  Polacy powinni być asymilowani do społeczności niemieckiej jako element wartościowy rasowo(...)"


Wycinek z "Głosu Wielkopolski"

W jednym z numerów "Głosu Wielkopolski" z  1947 roku, pojawił się  nietypowy artykuł, jak sam autor zaznacza oparty na informacji od agencji United Press. Pod koniec wojny Amerykanie mieli znaleźć w jednym z frankfurckich bunkrów tajny memoriał Hitlera, skierowany do  Heinricha Himmlera z 4 marca 1944 roku. Hitler wspominał tam o Polakach w sposób nietypowy, wręcz niewyobrażalny. A pisał mianowicie tak: 


„Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie... Polacy według mojej opinii, oraz na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Gubernii, są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyjąc ciągle w niesłychanie trudnych warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, nigdzie niespotykany.  
Na podstawie ostatnich badań, powadzonych przez Reichsrassenamt uczeni niemieccy doszli do przekonania, że Polacy powinni być asymilowani do społeczności niemieckiej jako element wartościowy rasowo. Uczeni nasi doszli do wniosku, że połączenie niemieckiej systematyczności z polotem Polaków dałoby doskonałe wyniki" - pisał kat Polaków.
Prócz wycinka z powojennej prasy, nie znajdziemy innych źródeł potwierdzających by Hitler coś takiego w ogóle napisał. Patrząc na okres wydania tej wiadomości (1947 rok, czyli w już dwa lata po wojnie) można się domyśleć, że być może dziennikarze chcieli pokazać jak to dzielny, dumny i waleczny naród, zalazł za skórę niemieckiemu agresorowi, a  sam Hitler miał bardziej ludzkie oblicze i  doceniał polski ruch oporu. Z drugiej jednak strony, może Führer  myślał tak samo, jak jego poprzednicy: Fryderyk II i Otto von Bismarck, u których  obsesyjna nienawiść do Polaków  mieszała  się z mniej lub bardziej ukrytym podziwem.

Ciężko uwierzyć w informację, że Hitler okazałby się nagle zawziętym miłośnikiem Polaków, jako narodowi równemu niemieckiemu. Zwłaszcza po wszystkich opiniach wyniesionych z prywatnych rozmów czy też z jego głównego dzieła Mein Kampf. Jak i samych czynów; już w kilka miesięcy po napisaniu owego memoriału Hitler wydał rozkaz zrównywania Warszawy z ziemią. Pomimo tego, możemy potraktować tę notkę jako swojego rodzaju ciekawostkę. A Wy co o tym sądzicie?


Źródło:
Wycinek z Głosu Wielkopolski- " Co myślał naprawdę Hitler o Polakach z roku 1947 


niedziela, 26 października 2014

Jedyny czarnoskóry powstaniec warszawski...

Wśród tysięcy powstańców idących w bój o wolną Warszawę był strzelec Agbola, ps. „Ali”- czarny przybysz z Afryki. Urodził się na terenie dzisiejszej Nigerii, skąd przybył do Polski. U nas poczuł się pełnoprawnym obywatelem na dobre i złe. Jego poczucie obowiązku i przywiązania sprawiło, że we wrześniu 1939 roku, bez wahania zgłosił się na ochotnika do obrony Warszawy.


August Agbola O’Brown urodził się 20 lipca 1895 roku w Nigerii jako syn Nigerczyka Wallace’a i Polki Józefiny. Jako młody chłopak zaciągnął się do służby na brytyjskiej jednostce handlowej, z którą popłynął do Wielkiej Brytanii. Następnie trafił do Gdańska, a raczej do Wolnego miasta Gdańska. Skąd w 1922 roku przyjechał  do Warszawy, gdzie zamieszkał przy ulicy Złotej, a potem Hożej. Z zawodu był muzykiem jazzowym – perkusistą, pracował w najlepszych warszawskich klubach. Często był widywany na ul. Marszałkowskiej, koło Ogrodu Saskiego. W otoczeniu uchodził za człowieka niezwykle inteligentnego i bystrego, a zarazem za bardzo przystojnego  i schludnego. Nosił jasne garnitury i kolorowe krawaty, do tego na głowie borsalino. Sam mówił, że jest dobrym poliglotą- ponoć znał pięć języków. W Warszawie szybko się zasymilował i poznał swoją pierwszą żonę Zofię( nazwisko panieńskie nieznane) Wiadomo tylko o niej tyle, że pochodziła z Krakowa. Miał z nią dwójkę dzieci, urodzonego w maju 1928 roku syna, Ryszarda i córkę Aleksandrę, urodzoną rok później- 19 września 1929. W 1932 roku rozstał się z pierwszą żoną, o czym głośno było na łamach „Tajnego Detektywa".


We wrześniu 1939 roku, zgłosił się na ochotnika do obrony Warszawy. Więcej na temat walk naszego nigerczyko-polaka w Kampanii wrześniowej nie wiadomo. Ale z czystym sercem możemy stwierdzić, że został skierowany tam, gdzie był aktualnie potrzebny.

W czasie niemieckiej okupacji stolicy, O'Brown utrzymywał się z handlowania sprzętem elektrycznym. W konspiracji był kolporterem podziemnej prasy i pomagał ukrywającym się.
Andrzej Zborowski wspominał:
„Było to w roku 1942 lub 1943, zdarzyło mi się wejść do sklepu elektrotechnicznego na rogu Marszałkowskiej i dawnej Piusa. Zacząłem wybierać z pudła jakieś potrzebne mi śrubki, kiedy wszedł do sklepu Mr Brown z gustowną walizeczką i spytał sprzedawcę, czy jest potrzebny. Oczywiście panie opalony – odparł kupiec – daj pan. Murzyn otworzył walizkę, sprzedawca w niej pogrzebał, wyciągnął co mu było potrzebne. A teraz chodź pan, panie opalony do kantorku – padła propozycja sprzedawcy. Słychać było na początku szelest liczonych pieniędzy za dostarczony towar, tak zwanych młynarek, po czym czuły i romantyczny ton odbijanej butelki z wódką... Następnie usłyszałem głos chuchnięcia i mlaskanie przy zakąsce. Później było coś na drugą nóżkę i dostawca zabrawszy swoją walizeczkę równym krokiem opuścił sklep”

W powstaniu warszawskim nasz afrykański kolega walczył na Śródmieściu Południowym w okolicach ulicy Wspólnej, Marszałkowskiej i Wilczej, pod rozkazami  kpr. Aleksandra Marcińczyka („Łabędź”) w batalionie  „Iwo-Ostoja”, pod pseudonimem "Ali". Potwierdzają to relacje powstańca  Jana Radeckiego ps. „Czarny”, który wskazał, że widział czarnoskórego mężczyznę w dowództwie batalionu Iwo przy ul. Marszałkowskiej 74, być może w łączności, w centrali telefonicznej. Radecki jednak nie zapamiętał ani nazwiska, ani pseudonimu widzianego czarnoskórego mężczyzny.

"Ali"  przeżył powstanie. Nie dostał się do niewoli, tylko wyszedł z miasta  razem z cywilami. Nie wiadomo jak to zrobił, ani gdzie pozostawał w pierwszych powojennych latach. W 1949 roku Agbola zgłosił się do Związku Bojowników o Wolności i Demokrację . W ankiecie personalnej napisał, że brał udział w obronie Warszawy w 1939 roku, a także, w powstaniu warszawskim. Szczerze mówiąc,  przyznanie się w tamtych latach do służby w AK, nierzadko skutkowało więzieniem albo karą śmierci. Ale naszemu bohaterowi znów się poszczęściło. Pod koniec lat 40 i na początku lat 50, grywał w warszawskich klubach i restauracjach. A w 1949 roku pracował nawet w  Wydziale Kultury i Sztuki Zarządu Miejskiego w Warszawie. 1953 roku ożenił się po raz drugi z Olgą Miechowicz i  miał z nią córkę Tatianę. A w  1958 roku emigrował wraz z rodziną do Wielkiej Brytanii... gdzie zmarł w 1976 roku...


„Życiorys Agboli to historia człowieka, który uznawał Polskę za swoją drugą ojczyznę i czuł się jej pełnoprawnym obywatelem. Wśród tysięcy ochotników w Powstaniu był też strzelec Agbola, ps. » Ali «, przybysz z Afryki”- "prawdziwy" Polak i patriota.

poniedziałek, 20 października 2014

Tadeusz Dzierzbicki... jedyny polski terrorysta-samobójca.


 18 maja 1905 roku, około godziny 11 do kawiarni na ulicy Miodowej wchodzi mężczyzna z dziwnym zawiniątkiem, za nim dwóch  żandarmów. Za chwilę ulicą targa ogromny wybuch, po czym słychać tylko jęki i krzyki rannych. Pod gruzami zniszczonej werandy leżą rozszarpane ciała trzech mężczyzn- dwojga policjantów i samego zamachowca. 


Jak był skory mówić Walery Sławek, samoofiara była obca duchowi polskiego terroryzmu. I trudno nie przyznać mu racji. Jedyną osobą, która zdecydowała się na samobójczy zamach był Tadeusz Dzierzbicki- człowiek bardzo dobrze wykształcony i kulturalny. W 1905 roku wrócił  z Paryż z tytułem inżyniera elektrotechnika. Zamieszkał w Warszawie przy placu Zbawiciela, pod nazwiskiem Dobrowolski i od razu wciągnął się w konspiracyjną działalność. Ze względu na swoje wykształcenie i doświadczenia był idealnym kandydatem na organizatora bojówkowego laboratorium. Istotnie w 1905 roku zajął się produkcją materiałów wybuchowych w wynajętym przez siebie mieszkaniu. Walery Sławek pisał o nim :
W wynajętym przez siebie mieszkaniu w oficynie przy ul. Nowowiejsckiej fabrykował nitroglicerynę, skupując  całymi dawkami w aptekach kwas solny, siarczany i glicerynę. To prymitywne laboratorium , w którym niekiedy po kilka razy dziennie następowały małe eksplozje przy produkcji, było wymownym obrazem, w jakich warunkach i jakimi siłami zaczynaliśmy walkę. 
Bojówka PPS długo planowała zamach na generała-gubernatora Maksymowicza. Bojownicy przez wiele tygodni obserwowali każdy krok bojaźliwego generała. Cel był prosty; poznać jego obyczaje i wybrać najlepszy moment na zamach, który w praktyce nie malował się tak kolorowo. Maksymowicz  był nieuchwytny; podróżował niezbyt często, a jak już to robił to w towarzystwie obstawy. W końcu rewolucjoniści doszli  do wniosku, że najlepszą  okazją będzie 18 maja, gdy Maksymowicz będzie jechał z Belwederu na niedzielne nabożeństwo w cerkwi znajdującej się na rogu ulic Długiej i Miodowej. Do zadania zgłosił się oczywiście na ochotnika nasz Dzierzbicki, załamany po śmierci brata, który zginął zaledwie miesiąc wcześniej podczas manifestacji. Do zamachu postanowił użyć trzy kilogramy nitrogliceryny. Osobiście wykonał z niej żelatynę wybuchową. O konstrukcji bomby nic nie wiadomo, świadkowie opisali ją po prostu jako "paczkę".

Zdjęcie przedstawiające skutki samobójczego zamachu Tadeusza Dzierzbickiego na ulicy Miodowej, dzień po zdarzeniu.
18 maja, o godzinie 11 Dzierzbicki  przybył na werandę cukierni Vincentiego przy ul. Miodowej, gdzie przejeżdżać miał Maksymowicz. Wszedł spokojnie do środka trzymając w ręku małe zawiniątko, zajął stolik i zamówił kawę. Niedługo po tym do cukierni weszło dwóch agentów policji, od razu podeszli do stolika, przy którym siedział Dzierzbicki i zażądali aby ten poszedł z nimi. Następnie wszystko potoczyło się błyskawicznie. Paczuszka, z która leżała na stoliku, teraz spadała na ziemię wydając martwy dźwięk ogarniający całą salę. Chwila ciszy, a następnie tylko ogromny, ogłuszający huk wybuchu i dym ogarniający całą werandę i część ulicy. W miarę gdy dym razem z żelastwem i drewnianymi częściami werandy opadały, nasilały się krzyki rannych.  Gdy dym całkowicie opadł, ludzie zbiegli by zobaczyć co się tak właściwie stało. Widok był naprawdę okropny- wśród zawalonych części cukierni leżały trzy trupy z rozprutymi brzuchami. Były to resztki zwłok zamachowca i dwóch  agentów. Na ulicy leżał jeszcze jeden martwy mężczyzna i kilkanaście ciężko rannych przypadkowych przechodniów.

Tak oto Tadeusz Dzierzbicki stał się jedynym terrorystą-samobójcą w całej burzliwej historii rewolucji początku XX wieku. Chociaż Konstantin Maksymowicz przeżył zamach, to tak się przestraszył, że zamknął się w twierdzy Zagrze i nie ruszał się z niej na krok. Po kilku miesiącach tchórzliwy gubernator został odwołany ze swojego stanowiska. Ofiara Tadeusza Dzierzbickigo nie poszła na marne...

Źródło: 
Wojciech Lada- "Polscy Terroryści"