poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Historia polskiego Jamesa Bonda, który oszukał III Rzeszę....

Był idealnym materiałem na agenta – wysoki, przystojny, łatwo nawiązujący kontakty -zwłaszcza z kobietami, wykształcony, znakomicie mówiący w języku niemieckim, angielskim oraz francuskim. Dzisiaj historia potrójnego agenta, który wodził za nos III Rzeszę i walnie przyczynił się do wygrania II Wojny Światowej przez Aliantów.



Roman Czerniawski, urodzony 6 lutego 1910 roku. Uczestniczył w kampanii wrześniowej jako pilot eskadry myśliwskiej, później przedostał się do Francji, gdzie między innymi walczył na Linii Maginota, zaś po kapitulacji kraju położonego nad Sekwaną postanowił przedostać się do Wielkiej Brytanii. Dzięki romansowi z wdówką - Renee Borni, zdobył dokumenty jej zmarłego męża Armanda. Umożliwiło mu to dotarcie do  Tuluzy gdzie spotkał Mieczysława Słowikowskiego i Wincenta Zarembskiego. 

Został skierowany do Paryża z zadaniem utworzenia siatki wywiadowczej obejmującej całą północną Francję. Jednak zanim się tam udał, związał się z Mathildą Lily Carre – żoną francuskiego oficera, która zakochała się w Czerniawskim. Polski oficer zabrał ją ze sobą do Paryża i wciągnął do pracy w wywiadzie, mimo sprzeciwu przełożonych. Mathilda ukończyła Sorbonę, była piękną kobietą, niezwykle zazdrosną o Romana Czerniawskiego. Miała drapieżny charakter, przybrała więc pasujący do niej pseudonim La Chatte, czyli  Kotka.

Polak, znany w Londynie jako Armand sprawnie i szybko utworzył siatkę wywiadowczą funkcjonującą pod kryptonimem Interallie do której należało kilkadziesiąt osób przeciwnych faszystowskim rządom. Mieszkali oni na terenie całej okupowanej Francji i regularnie składali meldunki, które Czerniawski przekazywał Londynowi. Na początku wykorzystywał pociągi kursujące z Paryża do Tuluzy - w ich toaletach umiejscowił skrytki do których chował mikrofilmy i meldunki, które później znajdowali Brytyjczycy. Później do przekazywania meldunków wykorzystywał radiostację.

Jego informacje były bezcenne - podawał on lokalizacje niemieckich oddziałów, składów amunicji, lotnisk i fortyfikacji. Informował o nowych rodzajach broni, takich jak miniaturowe łodzie podwodne. Jego Interallie rozrosła się do sporych rozmiarów. Czerniawski miał do dyspozycji ponad dwustu agentów. W Londynie spotykał się z kierownictwem brytyjskiego wywiadu i został odznaczony orderem Virtuti Militari, nadanym mu przez generała Sikorskiego. 10 października 1941 wrócił do Francji, w stylu agentów znanych z filmów akcji – wyskakując z brytyjskiego bombowca ze spadochronem.



Niestety Abwehra wpadła na ślad siatki. Niemieckiemu kontrwywiadowi udało się zlokalizować lokal kontaktowy i aresztowali w nim Czerniawskiego oraz jego ukochaną- Kotkę, która wskutek złamania podczas śledztwa wskazała hitlerowcom skrytkę, w której ukryto materiały wywiadowcze, wśród których znajdowała się kartoteka personalna Interallie, przez co Abwehra aresztowała kilkadziesiąt agentów. Był to koniec siatki Czerniawskiego. W późniejszym czasie zastraszana torturami Mathilda pracowała dla  Niemców pod pseudonimem Victoire
Hitlerowcy zdali sobie sprawę z tego, jak wspaniałym agentem jest Roman Czerniawski. Postanowili go przeciągnąć na swoją stronę. Udało im się to i Kapitan wyraził zgodę na współpracę. Nadano mu kryptonim Brutus. W lipcu 1942 Abwehra zorganizowała jego ucieczkę. 

Gdy udało mu się przedostać do Londynu, przyznał się przełożonym do rozpoczęcia swojej współpracy z okupantem. Nigdy nie przeszło mu nawet przez myśl, aby zostać podwójnym szpiegiem. Zamiast tego został potrójnym agentem i dostarczał Abwehrze różnych informacji, często prawdziwych, aby zdobyć ich zaufanie. 

W końcu przekazał Niemcom, że lądowanie sił Aliantów odbędzie się w Calais, pozorowany atak zostanie natomiast przeprowadzony na wybrzeżu Normandii. Hitlerowcy natychmiast przystąpili do budowy fortyfikacji w Calais, gdzie skupili swoje wojska.

Alianci ostatecznie uderzyli w Normandię, zaskakując Niemców i wdarli się w głąb Europy. Nieocenioną zasługę odegrał Czerniawski, który, co ciekawe, nie został zdekonspirowany!  Abwehra wciąż była przekonana, że Brutus jest im posłuszny - nie mieli pojęcia jak trafny pseudonim mu przyznali.  Do końca wojny polski superszpieg dezinformował Niemców - do jego zadań należało między innymi informować o celności rakiet V-2 spadających na Londyn. Dzięki jego poprawkom hitlerowcy uderzali pociskami w tereny z dala od stolicy Anglii, nie powodując  szkód wśród ludności.

Po wojnie pozostał w Londynie na emigracji, gdzie zmarł 26 kwietnia 1985 roku w wieku 75 lat. Pochowano go w mieście Newark-on-Trent.

Polski James Bond. Potrójny agent, słusznie nazwany przez Niemców Brutusem. Jego zasługi są ogromne, zarówno jako twórcy i koordynatora siatki  Interallie, jak i człowieka, który wyprowadził w pole niemiecki kontrwywiad - Abwehrę. Niestety jego losy nie są powszechnie znane, a szkoda - jego biografia nadawałaby się na dobry film sensacyjny.



Łukasz Wąchała

czwartek, 23 marca 2017

Cudze chwalicie, swego nie znacie. Stonehege w Polsce

Niektórzy uważają, że są dziełem kosmitów. Nikt do końca nie jest pewien do czego służyły. Aby zobaczyć intrygujące kamienne kręgi nie trzeba jechać do Anglii. Dzisiaj przyjrzymy się "polskiemu Stonehege" i postaramy się odkryć jego tajemnice.


Nieopodal wsi Węsiory (gmina Sulęczyno na Pojezierzu Kaszubskim) znajdują się ułożone z głazów o wysokości od jednego, do półtora metra cztery kręgi, o średnicy około 11-26 metrów, kamienne stele i dwadzieścia kurhanów. Podobne formacje znajdują się także w pobliżu wsi Odry (gmina Czersk w województwie pomorskim) - tutaj można zobaczyć dwadzieścia siedem kurhanów oraz dziesięć kamiennych kręgów, a w dodatku cmentarzysko z grobami ciałopalnymi i szkieletowymi.



W miejscu kamiennych kręgów gromadzili się Goci, a więc jedno z największych i najważniejszych plemion wschodniogermańskich, którzy przybyli tu ze Skandynawii, wędrując na południe. Warto zauważyć, że Goci czasami układali kamienne kręgi wokół miejsc pochówku, a także bruki kamienne między zespołami grobów oraz budowali kurhany. Bardzo prawdopodobne jest więc, że tajemnicze kręgi były po prostu "dodatkiem" do grobów. Ale czy pełniły tylko funkcję dekoracyjną?

 W ich miejscu odbywały się sądy plemienne, narady starszyzny i wiece, a także ceremonie pogrzebowe. Miejscowi w późniejszym czasie obserwowali tam różne tajemnicze zjawiska, których przyczynę niektórzy tłumaczą tym, że pogańscy władcy odprawiali w takich miejscach sądy. 



Jedna z teorii głosi, że kręgi pełniły funkcję obserwatorium astronomicznego. W czasie przesilenia letniego i zimowego, patrząc przez wizjer utworzony przez dwie kamienne stele, można obserwować wschód i zachód Słońca. Inne kombinacje pozwalają na zlokalizowanie na niebie gwiazd (Syriusza, Oriona, czy Regulusa). 

W pobliżu wsi Odry, znajduje się rezerwat archeologiczny Kamienne Kręgi. Na jego terenie zarejestrowano podwyższony poziom promieniowania, sam rezerwat jest nazywany miejscem mocy i pozytywnej energii. Z kolei kręgi w pobliżu Węsiorów zostały zbadane przez radiestetów, którzy ustalili, że największą mocą emanuje najwyżej położony krąg, zachowany w najlepszym stanie. Wielu parapsychologów udaje się w to miejsce, aby szukać przejścia do innego wymiaru, nawiązać kontakt z zaświatami.

Badania nad kręgami rozpoczęły się w 1870 roku i jeszcze pod koniec wieku dziewiętnastego gdański archeolog Abraham Lissaufr, po wstępnych badaniach określił wiek kręgów na 4000-1800 lat p.n.e. 

Nikt nie może powiedzieć ze stuprocentową pewnością w jakim celu powstały tajemnicze obiekty ułożone z głazów. Nie są one może aż tak spektakularne jak Stonehege, ale z pewnością równie intrygujące i tajemnicze. Warto więc udać się we wspomniane miejsca i na własną rękę spróbować odkryć sekrety kamiennych kręgów.



Łukasz Wąchała 

Bibliografia: Atlas Polski
wydawnictwo: Deagostini

sobota, 4 marca 2017

Kuloodporna Husaria, czyli słów kilka o bojach ze Szwedami.

Polska husaria była tak groźnym przeciwnikiem, że sam Król Szwecji, Gustaw Adolf opracował nową taktykę, specjalnie na bitwy z polskimi wojskami. Husarzy jednak zdawali się być niemalże kuloodporni. Dzisiaj przyjrzymy się reformie armii szwedzkiej i jej efektom w walkach z Polakami.

Gustaw Adolf - król Szwecji, wspaniały wódz i taktyk był autorem reformy armii szwedzkiej, która polegała między innymi, na zwiększeniu siły ognia muszkieterów. W dużym skrócie - dzięki nowej taktyce aż sześć rzędów strzelców mogło oddać strzał, a nie jeden, jak było do tej pory. Szwedzki władca zwany Lwem Północy zdecydował się na tę reformę wskutek bolesnych porażek, jakich doświadczały jego wojska w walce z polską husarią.





Pierwszym starciem w którym Szwedzi zastosowali nową taktykę przeciw polskiej armii była bitwa pod Gniewem, która miała miejsce w dniach od 22 września do 1 października 1626 roku. Husaria posiadała bardzo niekorzystne warunki - zmuszona była pokonać wał przeciwpowodziowy, poruszać się po sypkich piaskach, w dodatku była ostrzeliwana przez wojska Króla Gustawa Adolfa. Szacuje się, że na początku starcia wystrzelonych w kierunku Polaków zostało około 1700 pocisków i 18 kartaczy. Można powiedzieć, że liczby te robią wrażenie, ale jeśli spojrzymy na liczbę zabitych, to skuteczność Szwedów wydaje się być śmieszna. Zginęło wtedy zaledwie... 50 (pięćdziesiąt!) jeźdźców!

Następne dni nie przynosiły poprawy "wyników". 29 września, w kierunku husarii wystrzelono około 1800 kuli i 25 kartaczy, które zabiły niespełna 40 osób. Oczywiście nie oznacza to, że armia Lwa Północy nie umiała strzelać celnie. Z pewnością wiele pocisków trafiało w polskie wojsko, dlaczego więc ginęło tak niewielu jeźdźców?




Trudno trafić w ruchomy cel, należy więc przyjąć, że niektóre kule przeleciały obok husarzy, dosłownie ocierając się o zbroje. Ponadto, wspominałem jedynie o martwych żołnierzach, a przecież wielu mogło zostać trafionych, ale przeżyć, odnosząc bardziej lub mniej ciężkie rany. Należy także pamiętać, że istniały duże szanse (większe nawet od trafienia husarza) na to, by wierzchowce odniosły rany, co mogło być dodatkowym kłopotem dla Szwedów. Ktoś spyta dlaczego?


Dlatego, że konie były bardzo odporne na rany. Jak pisał Jan Chryzostom Pasek w swoich pamiętnikach: pode mną konia (...) postrzelono w pierś, cięto berdyszem w łeb i (...) w kolano. Jeszcze bym go był zażył, gdyby nie ta kolanowa rana. Postrzelony koń nie padał, chyba, że został zabity, bądź doznał poważnych obrażeń nóg. Ranne zwierzęta wpadały w nieprzyjaciela na oślep, tratując go i siejąc panikę i dezorientację w jego szeregach.



Lew Północy dowodząc swoją armią musiał czuć trwogę, widząc, że nowa taktyka nie przynosi wielkich efektów, a jego żołnierze zapewne odczuwali bezsilność, gdy wystrzeliwane pociski nie powstrzymywały ataku wroga. Nic więc dziwnego w tym, że polska husaria po dziś dzień jest pamiętana jako niezwykła i potężna formacja wojskowa.



Łukasz Wąchała




Bibliografia:
Radosław Sikora, Fenomen husarii
Jan Chryzostom Pasek, Pamiętniki



niedziela, 21 czerwca 2015

Leśna swastyka niedaleko Berlina...

Być może jest to jeden z najdziwniejszych reliktów pozostawionych przez III Rzeszę. Dziesiątki modrzewi posadzono tak by tworzyły ogromną swastykę. Odkryto to dopiero w latach 90 XX,  w  sosnowym lesie niedaleko Zernikow, miasteczka około 100 km na północ od Berlina. Odkrycie poruszyło całe Niemcy. Władze po licznych protestach zobowiązały wyciąć drzewa, lecz okazało się to rzeczą nie tak łatwą jak mogłoby się wydawać. 


Do odkrycia ogromnej swastyki doszło w 1992 roku, niedaleko Zernikowa, miasta w Brandenburgii i to całkiem przypadkiem. Jak podaje dziennik "Süddeutsche Zeitung", na ślad swastyki natrafił stażysta firmy Ökoland Dederow, zajmującej się krajobrazem, który na zdjęciach lotniczych wyszukiwał linii irygacyjnych. Pewnego razu pracując jak zwykle, w samym środku sosnowego boru zauważył grupę 140 modrzewi, które układały się w znany kształt swastyki.  Stażysta nie rozróżniłby zapewne sosen i modrzewi, a  tym samym nie dokonałby odkrycia, gdyby nie jesień, która ozłociła modrzewie.

Okazało się  iż modrzewie posadzono pod koniec lat 30.  Ustalenie kto je posadził przysporzyło już więcej problemów. Powstało kilka teorii. Pierwsza mówi, że mieszkańcy pobliskiej wioski po tym jak ich sąsiad został osadzony w obozie koncentracyjnym za słuchanie audycji  radia BBC-chcieli w jakiś sposób okazać oddanie Hitlerowi. Inna wskazuje na leśnika chcącego w osobliwy i oryginalny sposób uczcić urodziny Führera. A może to pomysł samych urzędników.

Abstrahując już od tego kto wymyślił i wykonał pomysł ze swastyką, to jednak nie był zbytnio udany i przemyślany. Zasadzone drzewa potrzebowały czasu by dorównać wielkością otaczających ich sosen i dać oczekiwany efekt. W dodatku swastykę można było zobaczyć tylko w krótkim czasie jesiennym i wiosennym, kiedy igły modrzewi przybierały żółto-złotą barwę. Więc nic dziwnego, iż symbol Hitlera tyle lat ostał się niezauważony. Podobno władze NRD o tym wiedziały, lecz temat przemilczały, nie podejmując działań. Dopiero zmuszone falą społecznych protestów wywołanych publikacją dziennika "Süddeutsche Zeitung",  nowe władze podjęły decyzję o wycięciu drzew. Obawiano się, iż swastykowa kompozycja mogłaby stać się celem pielgrzymek neonazistów. Niestety spory o własność gruntów sprawiły, że w 1995 wycięto tylko 43 modrzewie. Władze uważały sprawę za zakończoną. Po kilku latach niemieckie media odkryły, ze swastyka nadal jest widoczna. Nazistowskie symbole w Niemczech są skrajnie zakazane, więc fotografia wywołała kolejne fale oburzenia i protestów. W grudniu 2000 roku ostatecznie wycięto 25 drzew, a swastyka zniknęła...

Co ciekawe na terenie całych Niemiec znaleziono kilka innych formacji podobnych do tej z okolic Zernikowa.  Jedna znajdowała się na terytorium obecnej Polski, dokładnie w Ząbkowicach Śląskich. Została wykonana w latach 30 XX dla oczarowania Hermana Göringa, który miał wtedy przelatywać nad tamtymi okolicami. Obecnie po swastyce nie ma już śladu, a otaczający ja niegdyś las zupełnie zmienił oblicze.


Leśne swastyki znaleziono nie tylko na terenie Niemiec. W 2006 dziennikarze "The New York Times" odkryli las w kształcie odwróconej swastyki setki kilometrów od Niemiec, bo aż w Kirgistanie. Gęsta kompozycja pokrywała zbocze o szerokości prawie 180 metrów. Ustalenie kto i kiedy dokonał ułożenia drzew w postać swastyki przysparza jeszcze więcej problemów niż w przypadku tej spod Zernikowa. Dziennikarze w poszukiwaniu odpowiedzi natknęli się na liczne aczkolwiek  sprzeczne teorie i legendy przekazywane przez miejscowych . Niektórzy twierdzą, iż czynu tego dokonali po II wojnie światowej niemieccy jeńcy wojenni, którzy zostali zmuszeni do pracy, między innymi w lesie. By zrobić na złość swoim oprawcom oraz uwiecznić symbol gasnącego faszyzmu stworzyli swastykę z drzew. Ale ich trud stał się zauważalny dopiero po 20 latach, gdy drzewa podrosły. Inna z teorii głosi, że swastyka została zasadzona przez miejscowego leśnika, pochodzenia niemieckiego, zafascynowanego Hitlerem. Jeszcze inna, uważa ogromną swastykę za sposób uczczenia paktu Ribbentrop-Mołotow, oraz zaznaczenia przyjaźni między obydwoma narodami. Możliwe również jest, że powstała dożo wcześniej i nie ma nic wspólnego z nazistami...





wtorek, 2 czerwca 2015

Saga o Jarlu Broniszu. Recenzja




Autorem Sagi o Jarlu Broniszu jest Władysław Grabski-syn Władysława Grabskiego premiera i ministra II RP. Jego twórczość osadzona była w nurcie katolickim. Pisywał również powieść historyczne nawiązujące do dawnych losów Polski. Zadebiutował w roku 1923, tomikiem poetyckim "Rosja. Obrazy i myśli wierszem", natchnieniem do  jego napisania była przeżyta przez autora rewolucja bolszewicka.  Podczas pobytu we Francji wydał tomik sonetów "Trzy wieńce".  Pierwsza powieść "Bracia" przedstawiała krytycznie sytuację polityczna od zamordowania prezydenta Narutowicza do czasu przewrotu majowego i zapoczątkowała trzytomowy cykl. Punktem zwrotnym w jego twórczości były lata 1937-1938, kiedy to odrzucił tematykę polityczną, na korzyść uniwersalistycznie  pojmowanego chrześcijaństwa. Pierwszą powieścią w nurcie katolickim była "W cieniu kolegiaty" z roku 1939.  Podczas wojny napisał trzytomową powieść "Saga, o jarlu Broniszu", którą to dziś omówimy. Po wojnie kontynuował działalność literacką wydając następne dzieła.
Za swoją twórczość w roku 1947 otrzymał nagrodę czytelników miesięcznika "Odra", a w 1949 roku nagrodę literacką Episkopatu Polskiego. Otrzymał również literacką nagrodę im. Pietrzaka w latach 1956 i 1963 oraz Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki II stopnia w 1965 roku . W 1969 został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.



Saga o Jarlu Broniszu to opowieść o dawnych, niespokojnych czasach, gdy na tronie Polski zasiadał Bolesław Chrobry, w Szwecji rządziła  Sygryda, znana w Polsce jako córka Mieszka I, a siostra Bolesława- Świętosława. W Norwegii rządził niepodzielnie Olaf Tryggvason, a Danią władał Swen Widłobrody. To opowieść o wielkich intrygach, sławnych wojach i wielkich zbrojnych wyprawach. Kiedy północna cześć naszego kontynentu żyła w grozie przed zbrojnymi napadami wikingów- sławnych wojów północy. Gdy jeszcze ogromna część ludności oddawała pokłony Światowidowi lub odsyłała zmarłych na płonących łodziach do Walhalli. W czasach tak niespokojnych i brutalnych żył pewien młody rycerz imieniem Bronisz. Był krewniakiem Piastów i dla nich również posłował oraz walczył. Sława o jego niezwykłych wyprawach i nieprawdopodobnych zwycięstwach szerzyła się wśród wikingów, przynosząc mu ich szacunek i chwałę. Bronisz zaprzyjaźniony od młodych lat z Olafem Tryggvasonem i Dzikiem, potomkiem królewskiego rodu władców słowiańskiej wyspy Rany (Rugi) na Bałtyku, walczy z nimi ramię w ramię. Chociaż jest chrześcijaninem, to nie szczędzi od rabunków, grabieży, a jego miecz nie raz splamiony był krwią. Twardy niedotknięty miłością charakter Bronisza odmienienia się gdy w czasie pobytu w Szwecji na dworze królowej Sygrydy, polski jarl ratuje z pożaru pogańskiej świątyni dworkę królowej-Helgę, odnosząc przy tym poważne rany. Helga próbując odwdzięczyć się mu za uratowanie życia, czule opiekuje się i dogląda rannego wybawiciela. I wtedy powstaje, a raczej budzi się w obojgu uczucie, które z czasem odmieni w zupełności osobowość mężnego Polaka-wikinga. Odtąd prócz wątków wojennych, intrygi i politycznych zakrętów wpleciony zostaje wątek miłosny.



Na razie nakładem wydawnictwa  Replika ukazały się dwa tomy Sagi o Jarlu Broniszu: pierwszy Zrękowiny w Uppsali, oraz drugi: Śladem Wikingów. Jeszcze w tym roku ukaże się ostatni tom zamykający trylogię pod tytułem: Rok tysięczny. Władysław Grabski pisze lekkim piórem, dlatego Sagę czyta się bardzo przyjemnie, czepiąc przy tym ogromną satysfakcję. Opowiadając przygody Bronisza, autor dociera w najgłębsze warstwy jego podświadomości, co pozwala nam na całkowite poznanie i zrozumienie motywów głównego bohatera. Chociaż akcja nie toczy się szybko, to jednak trudno oderwać się od czytania. Zaczynając czytać pierwszy tom byłem trochę zawiedziony, lecz z czasem zostałem miło zaskoczony przez autora coraz ciekawszymi opowieściami trzymającymi coraz bardziej w napięciu. Gdy do połączenia fantastycznych przeżyć i przemyśleń doszedł jeszcze wątek miłosny dało to idealne zestawienie. W moim osobistym odczuciu znacznym minusem jest zbyt rozwinięty wątek religijny. Co prawda akcja rozgrywa się na pograniczu chrześcijaństwa i pogaństwa, więc samo przez siebie się rozumie, iż należy poświęcić więcej czasu na przemyślenia, o sensie czczenia Światowida bądź Chrystusa, ale autor robi to zbyt często i zbyt obszernie.

Saga o Jarlu Broniszu jest nie tylko  interesującą propozycją dla osób lubiących pochłaniać dobre dzieła literackie. Ze względu na ogromną wartość i zgodność historyczną miłośnicy Wikingów i Słowian też znajdą coś dla siebie. Wraz z Broniszem poznajemy najważniejsze wydarzenia i osoby tamtych czasów. Mamy sposobność dowiedzieć się czegoś o tajemniczej Polce, siostrze Bolesława-Sygrydzie, która panowała na szwedzkim i duńskim dworze. Autor zmyślnie opowiada o słowiańskich  wikingach, którzy swym męstwem i odwagą nie ustępowali północnym kolegom. Napisałem zmyślnie ponieważ nie robi tego podając suche fakty tylko podaje to wszystko w formie bardzo przystępnej opowieści. Saga o Broniszu to niezła skarbnica wiedzy zarówno o wikingach jak i Słowianach, polityce i religii, chrześcijaństwie i pogaństwie, mitologii i świętych pokroju Wojciecha.

Sagę o Jarlu Broniszu oceniam bardzo pozytywnie.To jedna z lepszych opowieści historycznych, a przede wszystkim polska. Z czytania wyciągamy nie tylko przyjemność, lecz również cenną wiedzę. Więcej informacji o Sadze o Jarlu Broniszu znajdziecie na stronie wydawnictwa  Replika. Tam też macie możliwość zakupienia I i II części.

wtorek, 5 maja 2015

Zaginiona cywilizacja nadludzi


Ludzie od wieków fascynują się poszukiwaniem zaginionych cywilizacji, wysoko rozwiniętych mateczników, które miały być praojczyzną gatunku ludzkiego. W każdej takiej historii rajską, nad wyraz inteligentną rasę nadludzi niszczy kataklizm, kładąc tym samym kres potędze. Resztki ocalałych, w różnych zakątkach świata zakładają nowe podobne do siebie cywilizacje. Taką wysoko rozwiniętą rasą nadludzi mieli być Atlantydzi, których dorobek został pogrzebany przez serię trzęsień ziemi, a w końcu zalany przez morskie wody. Ci, którzy przeżyli kataklizm stworzyli  nowe cywilizacje- Majów, Egipcjan, Azteków i Babilończyków. Inną zaginioną- jeszcze o wiele starszą od Atlantydy cywilizacją miała być Lemuria, zwana również  Mu.


Lemuria miała  znajdować się na południowym Oceanie Spokojnym. Tysiące skalistych wysp rozrzuconych po setkach mil Pacyfiku, m.in Wyspy Wielkanocne, Tahiti, Hawaje i Samoa, uważa się za pozostałości tego rozległego kontynentu. Mu właściwie nie ma długiej historii, nie wspomina się też o niej w żadnej ze starożytnych mitologii, jak również nie wspomina o niej żaden pisarz, historyk, ani filozof przed XIX wiekiem.  W połowie XIX wieku teoria Lemurii była chętnie stosowana przez naukowców i badaczy wyjaśniających niezwykłą wymianę rozmaitych zwierząt i roślin w obrębie Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku. Nazwa Mu została nadana przez archeologa-amatora Augusta le Plongeona, który jako pierwszy dokonał fotograficznej archiwizacji ruin Chichen Itza na Jukatanie w Meksyku. Dobre imię Plongeona zostało nadszarpnięte po jego nieudolnej próbie przetłumaczenia księgi  Majów znanej jako "Kodeks Troano". Plongeon zinterpretował część tekstu "Kodeksu Troano" i wyciągnął z niego wnioski, że Majowie z Jukatanu byli przodkami Egipcjan oraz wielu innych rozwiniętych cywilizacji. Wierzył też, że starożytny kontynent, który nazwał Mu  został zniszczony przez wybuch wulkanu, a ocaleni cudem z katastrofy założyli cywilizację Majów. Plongeon utożsamiał trochę błędnie Mu z Atlantydą i utrzymywał, że Królowa Moo, pierwotnie pochodząca z Atlantydy, podróżowała do Egiptu, gdzie znano ją jako Izis i gdzie założyła cywilizacje egipską. Eksperci od archeologii i historii Majów uznają interpretacje Plonegeona za całkowicie błędną. Wiele z tego co odczytał jako hieroglify, okazało się tylko zwykłym ozdobnym ornamentem.

Ale nie tylko August le Plongeon wierzył i próbował dowieść istnienia starożytnego kontynentu Mu. Lemuria inna nazwa tego samego lądu, też pochodzi z XIX wieku i została nadana w 1864 roku, przez angielskiego zoologa Philipa Sclatera. A wszystko za sprawą niemieckiego przyrodnika i zagorzałego darwinistę Ernsta Heinricha Haeckela, który wysunął teorię, że nasz zaginiony ląd spinał niczym most wybrzeża Oceanu Indyjskiego, a dokładnie łączył Madagaskar z Indiami. Teoria ta miała tłumaczyć rozpowszechnienie się lemurów, które występują w Afryce, na Madagaskarze, na półwyspie Indyjskim i w Indiach Wschodnich. Haeckel tak samo jak Plongeon trochę się zagalopował w swoich teoriach, podając iż lemury są przodkami całego gatunku ludzkiej, a kontynentalny pomost między Madagaskarem a Indiami pełnił zapewne rolę kolebki rasy człowiekowatej. W XIX Haeckel nie był odosobniony w swoich teoriach, bowiem zjawisko dryfu kontynentów było wtedy pojęciem obcym (Zaproponował je dopiero w 1912 roku Alfred Wegner, ale nie zyskał powszechnej akceptacji). Dlatego wielu naukowców-ewolucjonistów na początku i w połowie XIX wieku, wyjaśniali rozprzestrzenianie  się fauny i flory w obrębie Oceanu Indyjskiego istnieniem zatopionych lądów, które miały zespalać odległe części...

Gdy wraz z rozwojem nauki i poznawaniem otaczającego świata teoria Lemurii odchodziła w zapomnienie, w 1931 roku wraz z publikacją dziwnej książki pułkownika Jamesa Churchwarda - The Lost Continent of Mu znów temat rozgorzał. Autor utrzymuje, iż zaginiony kontynent Mu rozciągał się kiedyś od obszarów północnych Hawajów na południe aż po Fidżi i Wyspę Wielkanocną. Według pułkownika, Mu początkowo była rajskim ogrodem oraz wysoko rozwiniętą technologicznie cywilizacją liczącą 64 miliony mieszkańców. Około 12 tysięcy lat temu, Mu została zniszczona przez trzęsienie ziemi, a następnie zalana przez zburzone wody Pacyfiku. Atlantyda, kolonia Mu, zniknęła tysiąc lat później w wyniku takiej samej katastrofy. Wszystkie światowe cywilizacje od babilońskiej po egipską, kończąc na cywilizacjach Ameryki były pozostałymi koloniami Mu. Churchward utrzymuje, ze te wszystkie informacje zdobył, gdy w młodości służył w Indiach podczas wielkiego głodu lat osiemdziesiątych XIX wieku. Miał je pozyskać od zaprzyjaźnionego hinduskiego kapłana, który jak opowiadał, był wraz z kuzynem ostatnim, którzy pozostali z liczącego 70 tysięcy lat ezoterycznego zakonu założonego na Mu pod nazwą Bractwo Naacal. Kapłan pokazał Churchwardowi liczne starożytne tabliczki zapisane przez Naacalów w starożytnym zapomnianym języku, prawdopodobnie pierwotnym języku ludzkości, którego odczytywania nauczył młodego oficera. Churchward jednak nigdy nie podał żadnych dowodów na obronę swojej teorii. Nigdy też nie opublikował przekładów zagadkowych tabliczek Naacalów.


Idee Lemurii jako bytu nieistniejącego fizycznie miejsca, a bardziej jako zaginioną duchową krainę, głosiła rosyjska okulistyczna pisarka Helena Bławatska. W 1875 roku wraz z prawnikiem Henrym Steel Olcottem założyła w Nowym Jorku Towarzystwo Teozoficzne. Jest to ezoteryczna organizacja powołana do badań nauk mistycznych zarówno w chrześcijaństwie jak i religiach Wschodu. W swojej książce Doktryna Tajemnic, opisuje historię, której początek dał miliony lat temu Pan Płomieni i opisuje Pięć Podstawowych Ras, istniejących na ziemi, a z których każda oprócz ostatniej wyginęła w kataklizmie. Trzecia z tych podstawowych Ras nazywa Lumurianami. Według niej, żyli oni milion lat temu, byli dziwacznymi olbrzymami o zdolnościach telepatycznych, którzy trzymali dinozaury jako zwierzaki domowe. Lemurianie ostatecznie zniknęli, kiedy ich kontynent zatonął w wodach Pacyfiku. Potomstwo Lemurian było Czwartą Rasą- Atlantydami, którzy doprowadzili do własnego upadku, używając czarnej magii . Ich kontynent zanurzył się w wodach oceanu 850 tysięcy lat temu. Obecnie ludzie są Piątą Rasą i tak na marginesie, również zmierzają do samozagłady. Bławatska utrzymuje, że tego wszystkiego dowiedziała się z Księgi Dzyan, rzekomo napisanej na Atlantydzie. W swoich dziełach często odwoływał się do Philipa Sclatera, to właśnie on wymyślił nazwę Lemurii. Obecnie istnieje grono naukowców, jasnowidzów  i zwykłych fascynatów, którzy wierzą i próbują odnaleźć zaginioną krainę Lemurii. Jest wręcz paru rzekomo pamiętających  swoje przeszłe życie na zaginionym kontynencie.


W czasie ostatnich dwudziestu pięciu lat temat Lemurii znów wrócił na pierwsze strony gazet, a wyznawcy teorii zaginionego kontynentu wręcz skakali z radości. A to wszystko za sprawą podwodnych odkryć jakich dokonano na Pacyfiku. W 1985 roku u południowych wybrzeży wyspy Yonaguni- najbardziej na zachód wysuniętej wyspy Japonii, organizator wycieczek podwodnych odkrył nieznany wcześniej zatopiony gmach w kształcie piramidy schodkowej. Krótko potem profesor z Uniwersytetu na Okinawie, Masaki Kimura potwierdził odkrycie budowli o 27 metrach wysokości i 182 metrach szerokości. Ten kamienny ziggurat- część podwodnego kompleksu kamiennych budowli datuje się na okres miedzy 3000 a 8000 lat temu. Niektórzy twierdzą, iż mogą być to ruiny zatopionej cywilizacji pokroju Lemurii, a budowle śladem najstarszej odnalezionej architektury.


W 2001 roku dokonano następnego wielkiego odkrycia. Mianowicie, odkryto ruiny ogromnego miasta na głębokości 36 metrów w Zatoce Kambajskiej u zachodnich wybrzeży Indii. Rok później uzyskano obraz metodą akustyczną i znaleziono ślady ludzkiego osadnictwa. Przede wszystkim doszukano się ceramiki, fragmentów murów, korali, fragmentów rzeźb i co najważniejsze znaleziono ludzkie kości. Gdy drewno ze znalezionego budynku poddano badaniu metodą węgla radioaktywnego, dokonano szokującego odkrycia; okazało się, że ma około 9500 lat, czyli zatopiona osada powstała 4000 lat wcześniej niż najstarsza znana w Indiach cywilizacja. Badania w tym miejscy nadal trwają, a wyniki mogą całkowicie wywrócić nasze wyobrażenie o świecie starożytnym, jak i historii naszego gatunku....

Bibliografia:
Ukryta historia- Brian Haughton 
infra,org.pl
wikipedia.org


środa, 8 kwietnia 2015

Jak żegnano największego Polaka....

Uroczystości żałobne po śmierci Jana Pawła II był największym znanym  pogrzebem w dziejach świata, a zarazem największym zgromadzeniem chrześcijan w historii . Zgromadził także najliczniejszą w czasach współczesnych liczbę dostojników. Uczestniczyło w nim ponad 4 mln ludzi, w tym 4 królów, 5 królowych i ponad 200 prezydentów i premierów z całego świata, a także przedstawiciele największych religii m.in. duchowni islamscy i żydowscy. Ocenia się także, że za pośrednictwem mediów uroczystości żałobne śledziło 2 miliardy ludzi na całym świecie.




Jan Paweł II, czyli Karol Wojtyła to najbardziej znany i ceniony  na świecie Polak. W końcu odwiedził wszystkie kontynenty, a Watykan opuszczał aż 104 razy. Przemierzał odległe, zaszyte w głuszy zakątki Ziemi, wyruszał do ludzi ubogich i potrzebujących wsparcia. Dotarł w miejsca, gdzie wcześniej żaden papież nie postawił  nogi. Był pierwszym papieżem, który odwiedził protestancką Wielką Brytanie i jako pierwszy gościł w Białym Domu. Nie bez powodu nazywano go papieżem-pielgrzymem.

Został wybrany na następcę zmarłego Jana Pawła I, 22 października 1978 roku. Co ciekawe, był pierwszym po 455 latach biskupem Rzymu niebędącym Włochem oraz mając 58 lat został wybrany najmłodszym papieżem od czasu wyboru Piusa IX w 1846, który w chwili wyboru miał 54 lata. Był odpowiednim papieżem na nieodpowiednie czasy.  Druga połowa lat 70 i 80 XX, które przypadły na początek  pontyfikatu Karola Wojtyły, to czasy chaosu i zamętu, zimnej wojny i kryzysu.  Lecz papież nie pozostawał obojętny i rozpoczną walkę o pokój. Już rok po objęciu funkcji ojca świętego  wyruszył w pierwszą pielgrzymkę do komunistycznej Polski, gdzie krzyczał:

„Wołam, ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja, Jan Paweł II, papież. Wołam z całej głębi tego Tysiąclecia, wołam w przeddzień Święta Zesłania, wołam wraz z wami wszystkimi: Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!
Głoszone przez niego nauki i  zabiegi przyczyniły się do zmian ustrojowych i upadku komunizmu w europejskich państwach bloku wschodniego, w tym także w Polsce. Podczas pielgrzymki do USA krytykował postawy kapitalistyczne, oraz wyzyskiwanie biednych państw przez bogate. W 1986 roku w Asyżu  modlił się wspólnie z przedstawicielami największych religii o pokój na świecie. Odwiedzał meczety, spotykał się z patriarchami, stawiał pierwsze kroki na drodze budowania ekumenizmu. Był papieżem wyjątkowym i niezmiernie wyczulonym na problemu ówczesnego świata. Istotnie zmienił świat.


Postępująca kilka lat choroba, ostatecznie zaatakowała 2 kwietnia 2005 roku. O godzinie 7;30 papież zaczął tracić przytomność. O godzinie 15;30  wyszeptał: „Pozwólcie mi iść do domu Ojca”. A już o 19 zapadł w śpiączkę, aparaty wskazywały na powolny zanik funkcji życiowych. Dokładnie o 21;37 czasu miejscowego, papieski lekarz Renato Buzzonetti stwierdził śmierć. Papież zmarł po apelu jasnogórskim w  9666 dniu swojego pontyfikatu. Przez wcześniejszych kilka dni wierni z całego świata z zapartym tchem wyczekiwali wiadomości z Watykanu o zdrowiu swojego papieża.


3 kwietnia, dzień po śmierci  kamerling Eduardo Somalo dał zgodę na zabalsamowanie ciała Jana Pawła II, które następnie ubrano w szaty papieskie i wystawiono na widok publiczny w Sali Klementyńskiej Pałacu Apostolskiego. 4 kwietnia ciało przeniesiono do Bazyliki Świętego Piotra, gdzie wierni przybyli na pogrzeb mogli ostatni raz  zobaczyć, pomodlić się i pożegnać wielkiego ojca Kościoła.

Pogrzeb odbył się 8 kwietnia,  6 dni po śmierci. Zgodnie z wolą Jana Pawła II wyrażoną w testamencie jego ciało spoczęło w trumnie z prostych desek z drzewa cyprysowego (symbol nieśmiertelności). Msza żałobna rozpoczęła się o godzinie 10,  na Placu Św. Piotra. Koncelebrowanej przez tysiące biskupów, arcybiskupów i kardynałów przewodniczył kardynał  Joseph Ratzinger- późniejszy  Benedykt XVI. Po zakończeniu uroczystości, trumna z ciałem rozłożona dotąd na Placu Świętego Piotra, została przeniesiona do podziemi Bazyliki Św. Piotra, a  procesji przewodniczył kardynał kamerling - Eduardo Martinez Somalo. Tam w krypcie Jana XXIII, cyprysową trumnę włożono do drugiej- cynkowej, którą szczelnie zalutowano, a tę w trzecią wykonaną z drzewa orzechowego. Trumny zostały opatrzone watykańskimi pieczęciami i złożone w skromnym grobowcu o głębokości 1,7 m, przykrytym marmurową płytą z napisem „Ioannes Paulus II 16 X 1978 - 2 IV 2005”. Przy składaniu trumny uczestniczyli tylko zaufani współpracownicy papieża arcybiskupi: Stanisław Dziwisz i Piero Marini.

Grób Jana Pawła II w krypcie Jana XXIII


 W uroczystościach żałobnych pod Bazyliką Świętego Piotra uczestniczyło ponad 300 tys. wiernych z całego świata, w tym wielu przywódców państwowych. Wśród najbardziej znanych byli:  prezydent USA George W. Bush z żoną Laurą, byli prezydenci Bill Clinton i George Bush; premier Rosji, sekretarz generalny ONZ, prezydent i kanclerz Niemiec; król i królowa Hiszpanii. Polska również wystosowała oficjalną delegacje państwową, która liczyła 10 osób. A w jej skład weszli:  prezydent Aleksander Kwaśniewski z małżonką, premier Marek Belka, marszałek Sejmu Włodzimierz Cimoszewicz, marszałek Senatu Longin Pastusiak, były prezydent Lech Wałęsa z małżonką, były premier Tadeusz Mazowiecki, były marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski i ambasador Polski w Watykanie Hanna Suchocka. Dodatkowo w uroczystościach żałobnych wzięła udział 240-osobowa delegacja polskiego sejmu i senatu. Prócz światowych znakomitości w całym Rzymie, przed specjalnie przygotowanymi ekranami papieża-Polaka żegnało od 4-5 mln pielgrzymów, przybyłych z całego świata. największą grupę liczącą 1,5 mln stanowili Polacy. Nawet uruchomiono specjalne połączenia Polska-Rzym, by umożliwić wiernym dojazd na pogrzeb rodaka. Nie zabrakło także przedstawicieli innych religii, którzy zjechali tłumnie do Watykanu. Wśród nich były takie osobistości jak: ekumeniczny patriarcha Konstantynopola Bartłomiej I, przywódca duchowy prawosławia; Patriarcha ormiański z Turcji Mesrob II; dyrektor generalny Naczelnego Rabinatu Izraela Oded Wiener, czy Metropolita kaliningradzki i smoleński Cyryl, kierujący Wydziałem Stosunków Zewnętrznych Patriarchatu Moskiewskiego. Ocenia się także, iż za pośrednictwem mediów uroczystości żałobne śledziło 2 miliardy ludzi na całym świecie.

Na fioletowo zaznaczono państwa, których oficjalne delegacje przybyły na pogrzeb Jana Pawła II

Uroczystości żałobne  w wersjach lokalnych odbywały się na całym świecie, również w największych Polskich miastach, m.in. w Warszawie i Krakowie. I to nie tylko w kościołach, gdzie zbierano się na nabożeństwa, ale również na największych placach, np. na Placu Piłsudskiego w Warszawie, gdzie uroczystościom żałobnym patronował ówczesny prezydent miasta Lech Kaczyński. Sam pogrzeb transmitowany przez telewizję wyświetlano na ogromnych bilbordach, by umożliwić wiernym chociaż pośrednie uczestnictwo w uroczystościach. Takie bilbordy rozstawiono w Warszawie na Placu Piłsudskiego. Ludzie gromadzili się także w miejscach szczególnie związanych z Karolem Wojtyłą, na modlitwę i czuwanie. Przede wszystkim  pod papieskim oknem w Krakowie przy ulicy Franciszkańskiej 3, oraz w  rodzinnej miejscowość papieża-Polaka w Wadowicach.


Dodatkowo w Polsce, 3 kwietnia 2005 roku Rada Ministrów uchwałą nr 80/2005 wprowadziła żałobę narodową od  3 kwietnia do dnia pogrzebu. Na czas żałoby we wszystkich  miastach odwoływano imprezy, przedstawienia teatralne i koncerty. TVP przerwało transmisję Ligi Mistrzów. A stacje komercyjne takie jak TVN,  MTV, Jetix, czy VIVA Polska, zawiesiły nadawania swoich programów i wyświetlanie reklam do poniedziałku 4 kwietnia, na rzecz wspomnień o zmarłym rodaku, a także serwisów z gorącymi  informacjami z Watykanu. Kanały muzyczne przez cały tydzień serwowały stonowaną i spokojną muzykę. Politycy powstrzymywali się od publicznych sporów i kłótni. Głośnym wydarzeniem było podanie sobie ręki Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Wałęsy, podczas spotkania w Rzymie. Cała Polska i Świat żył tylko tym, co działo się w Watykanie.

Ciało Jana Pawła II, wystawione w Bazylice św. Piotra; w tle widać prezydentów USA: George’a W. Busha (z żoną Laurą), George’a H. W. Busha i Billa Clintona oraz sekretarz stanu Condoleezzę Rice i Andy’ego Carda

Po śmierci, Jana Pawła II zaczęto tytułować Wielkim. Tym przydomkiem Karola Wojtyłę utytułował jako pierwszy kardynał Angelo Sodano, w czasie mszy żałobnej dzień po jego śmierci. O Janie Pawle Wielkim pisał Tygodnik Powszechny, oraz największe publicystyczne i informacyjne stacje amerykańskiej telewizji-  CNN, Fox News, ABC, CBS,wszystkie głosiły - „John Paul the Great”. 
O przydomku Wielki mówił także, jego następca Benedykt XVI. Co ciekawe, w historii Kościoła tylko trzech papieży utytułowano przydomkiem Wielki: Leona I, Grzegorza I i Mikołaja I, a ostatni z nich Mikołaj zmarł w 867 roku.  Jan Paweł II jest więc pierwszym papieżem z przydomkiem Wielki od ponad 1100 lat. I trudno przyznać, że nie zasługuje na ten tytuł....




Źródła:
- serwis Polska Times
- Portal Spraw Zagranicznych



niedziela, 15 marca 2015

Na tropach polskich katów...

Kaci to zapewne jeden z zawodów, który owiany jest pewną tajemnicą i złą sławą. W dawnych czasach kaci nie tylko wykonywali mniej lub bardziej okrutne wyroki śmierci na przeróżne sposoby, np. rozcinanie piłą, wbijanie na pal czy rozszarpywanie, ale do ich obowiązków należało również dbanie o czystość ulic, wywożenie zanieczyszczeń z miast, grzebanie zmarłych, wyłapywanie bezpańskich psów oraz nadzorowanie domów publicznych. Chociaż fach ten był znienawidzony przez społeczeństwo, chętnych nie brakowało...





Społeczności od zawsze krwawo rozprawiały się ze zwyrodnialcami, którzy łamali obowiązujące normy postępowania. Znamy chyba wszyscy Kodeks Hammurabiego i jego główną maksymę- oko za oko, ząb za ząb. Polegało to na tym, że jeśli ktoś uderzył ojca, odcinano mu rękę; jeśli ktoś wybił zęba komuś z tej samej klasy społeczne, jemu też wybijano zęba. Ktoś musiał wykonywać kary, dlatego powstał zawód kata. Chociaż jego praca była niechybna i  bardzo ciężka, a sam ją wykonujący znienawidzony przez społeczeństwo- wręcz odrzucony na margines- to jednak bardzo potrzebna. Zarobki kusiły, a zatem chętnych nie brakowało. Nie inaczej było w Polsce....


Początkowo wykonywaniem kar na ziemiach polskich zajmowali się pachołkowie. To oni mieli zmusić delikwenta do wyjawienia informacji, czy po prostu pozbawić go życia. Nie posiadając doświadczenia często okazywali się mało skuteczni podczas tortur, a odebranie życia przysparzało im problemów i niekiedy dopiero za którymś uderzeniem miecza czy topora udawało się doprowadzić do śmierci. Dlatego powstała konieczność zatrudnienia kogoś, kto będzie lepiej znał się  na tym fachu. Okaże się profesjonalnym wyławiaczem informacji, czującym się jak ryba w wodzie w sali tortur, lub jednym celnym uderzeniem topora pozbawi winowajcę życia. Profesjonalni kaci rozpowszechnili się w Polsce ok. XIII wieku, wraz z modą na zakładanie miast na prawie niemieckim. Panujące wtedy surowe prawo, kiedy za kradzież świec z kościoła można było zostać ukaranym śmiercią, bardzo sprzyjało katowskiemu fachowi.

Wbrew pozorom nie łatwo zostawało się  zawodowym katem. Trzeba było być silnym, a przede wszystkim mieć nerwy ze stali. Często profesji tej podejmowali się skazańcy w zamian za darowanie życia. Obeznani ze śmiercią, niehonorowi, poznawszy życie od ciemnej strony, lepiej radzili sobie z torturami i egzekucjami. Przyszli zawodowcy przyuczali się też u mistrzów rzemiosła, albo odziedziczali posadę po ojcu i dziadku. Urząd ten można było kupić, lub zostać na niego mianowanym. W ostateczności zdesperowanym kandydatom pozostawał ożenek z córką lub wdową po oprawcy.  Kaci ze względu na swoje "bestialskie" zajęcie byli wyklęci i odrzuceni przez społeczeństwo, a małżeństwa między katowskimi rodzinami były czymś normalnym, często praktykowanym...



Zapewne większość z nas kojarzy katów z filmów lub książek, jako bestialskich morderców w maskach, którzy trudnią się tylko zabijaniem i torturowaniem, sprawiającym im zapewne   przyjemność. To prawda, ale oprócz tego robili multum innych rzeczy. Byli odpowiedzialni za usuwanie padliny, grzebanie zwłok, wyłapywanie i likwidowanie bezpańskich psów, które służyły im wręcz za żywe worki treningowe. Praca kata była ważna również z powodów sanitarnych. Niewłaściwe pogrzebanie zwłok, groziło wybuchem epidemii. Katom przypadło również chowanie wiecznie przeklętych samobójców. Musieli się także opiekować szubienicami, które zwykle znajdowały się poza miastem i pełnić nadzór nad więzieniami. Lecz stałe dochody zapewniało im wywożenie zawartości szamb i wychodków poza mury miasta, a także prowadzenie domów publicznych. Pobierali od prostytutek rodzaj haraczu za ochronę przed brutalnymi klientami oraz świadczenie pomocy medycznej. Zdarzało się, że to żony doglądały i zarządzały agencjami towarzyskimi swoich mężów. Co ciekawe, kaci dorabiali czasem na leczeniu ludzi i zwierząt. Przydatna  przy tym była znajomość anatomii, którą oprawcy nabywali przy torturach i grzebaniu zmarłych.

Mimo, że kaci byli bardzo potrzebni, jak już wcześniej wspomniałem powszechnie ich nienawidzono, uważano za nieczystych oraz stawiano na równi z prostytutkami i przestępcami. Dlatego oprawcy nie podawano nigdy ręki i unikano jego wzroku. W Toruniu oprawca  nie mógł nawet sam wybrać chleba, bo kto później kupiłby pieczywo dotknięte przez zabójcę i oprawcę. Natomiast w Poznaniu rzeźników obowiązywał zakaz grania z miejscowym katem w kości, karty, lub warcaby. Znany jest przypadek z 1725 roku, kiedy w Krośnie Odrzańskim wyrzucono z cechu szewca, ponieważ jechał na koniu należącym do "mistrza sprawiedliwości". Co ciekawe, kaci nie zakrywali twarzy, chociaż zdarzały się wyjątki. Z jednej strony ich facjata była trochę jak wizytówka. Z drugiej codzienna praca w masce z dwoma wyciętymi otworami na oczy byłaby żmudna, niepraktyczna, a co więcej mogła doprowadzić do katastrofy. W takiej masce naprawdę nie wiele było widać, a podczas egzekucji stanowczo nie należało spuszczać ofiary z oczu. Uderzenie musiało zostać zadane bardzo celne, gdy nie udawało się za pierwszym razem, dla ofiary oznaczało to dodatkową dawkę upokorzenia i cierpienia.  A dlaczego takie sytuacje bywały groźne dla samych oprawców przekonał się pewien szewc z Francji, któremu darowano życie w zamian za objęcie urzędu miejscowego kata. Podczas wykonywania wyroku trząsł się ze strachu  bardziej, niż jego ofiara i dopiero za dwudziestym drugim razem udało mu się oddzielić głowę od tułowia. Obserwujący to wszystko rozwścieczony tłum gapiów ukamienował nieudolnego oprawcę. Podobne przypadki zdarzały się również w Polsce.


A ile kosztowały usługi kata w dawnej Polsce ?

Na przykład oprawcy w Gdańsku i Tczewie w połowie XVII wieku zarabiali następująco:

  • za ścięcie głowy                                                       3 dukaty 
  • za łamanie kołem                                                     4 dukaty 
  • za powieszenie                                                        3 dukaty
  • za przypalanie żywcem                                            4 dukaty 
  • za każde szarpnięcie rozżarzonymi szczypcami      1 dukat 
  • za wypalenie piętna                                                 1 dukat 
  • za obcięcie ucha                                                      1 dukat 
  •  za wypędzenie z miasta                                          20 złotych polskich 
  • za wychłostanie u pręgierza                                    30 złotych polskich
  • dojazd do wioski*                                                     2 dukaty 
Dla porównania: ówcześnie kilogram mięsa kosztował 1 złoty polski, a za 1 dukata można było nabyć u szewca nowe buty. 

* W Polsce bardzo popularne było wypożyczanie katów za opłatą. Doskonałe i bardzo praktyczne rozwiązanie stało się świetną okazją, by oprawca  mógł dodatkowo dorobić. Pewien poznański kat, znany ze swojej fachowości obsługiwał ponad 30 różnych ośrodków w okolicy.

Na kresach popularnym sposobem egzekucji było wbijanie na pal.

Tortury stosowane przez katów nie były karą, lub sposobem na powolną egzekucję, a jedynie środkiem dochodzenie do prawdy podczas przesłuchań. Izby tortur najczęściej znajdowały się w podziemiach ratuszy większych miast. Mniejsze miejscowości nie mogły  pozwolić sobie na utrzymanie kata. W razie potrzeby wysyłano podejrzanego do najbliższego ośrodka wyciągania prawdy. W razie przeciwności, sprowadzano na miejsce kata  i w jakieś lokalnej piwnicy lub stodole organizowano polową  sale przesłuchań. W izbie tortur znajdował się długi stół z krucyfiksem, za którym zasiadał przesłuchujący, protokolant i ławnicy. Wbrew pozoru kat nie prowadził przesłuchania, lecz tylko pomagał za pomocą tortur wyciągnąć informacje od opornych. Rozpoczynano od pytań o pochodzenie, religie, urodzenie. Później pytano delikwenta, czym trudnił się do momentu popełnienia przestępstwa, lub schwytania i czy był kiedyś obwiniony, sądzony lub torturowany w podobnej sprawie. Następnie dokładnie prezentowano narzędzia tortur, co miało przemówić do rozsądku przesłuchiwanego, by dla własnego dobra przyznał się, lub wyjawił to o co pyta przesłuchujący.


Gdy to nie przemawiało, kat przechodził do czynów. Najczęstszymi metodami tortur było kropienie ciała gorącą siarką, przykładanie do boku rozgrzanych blach, ściskanie głowy tak zwaną pomorską czapką, zgniatanie palców przy pomocy odpowiednich pras oraz miażdżenie goleni za pomocą metalowych płytek. Takie metody okazywały się zwykle skuteczne. Oskarżony pod wpływem bólu przyznawał się do czynów swoich, cudzych,lub w ogóle nie popełnionych.


W I Rzeczpospolitej prawo przewidywało ponad dziesięć sposobów pozbawienia winowajcy życia, w zależności od popełnionego czynu. I tak na przykład, złodziej powinien zostać powieszony, czarownica i odstępca od  wiary chrześcijańskiej spalony, a zdrajca, rozbójnik lub łupieżca połamany kołem. Istniały również regionalne upodobania, na kresach popularne było wbijanie na pal, a w Tatrach i Beskidach hersztów band zbójeckich wieszano na rzeźnickim haku "za poślednie ziobro". Czasem sposób egzekucji zależał od osobistych preferencji skazującego.




Rozcinanie piłą do drewna- bardzo bolesny sposób pozbawienia życia. Zwykle skazany umierał, gdy ostrze piły dochodziło do serca..

niedziela, 14 grudnia 2014

Największe stracie oddziału polskiego z rosyjskim od 1863...


Akcja pod Rogowem przeszła do historii, jako pierwsze duże zbrojne starcie oddziału polskiego z rosyjski od 1863 roku. Dodatkowo zwycięstwo osiągnięto, bez najmniejszych strat własnych- żaden z czterdziestu dziewięciu uczestników nie został ranny, ani aresztowany. Wszyscy również stawili się następnego dnia do pracy w swoich warsztatach włókienniczych. Rozbito czterdziestopięcioosobowy oddział ochrony pociągu i zrabowano 37 tysięcy rubli. 


Była druga połowa roku 1906. Represje policji, żandarmów i kozaków szalały w sposób bezwzględny, brutalny i na coraz większą skalę- kary śmierci wykonywano bez wcześniejszego wyroku sądu. Panował coraz większy chaos, a życie straciło jakąkolwiek wartość. Dziś jeszcze żyjesz, ale jutro możesz przypadkowo zginąć na ulicy wysadzony przez bombę samoróbkę, lub rozstrzelany przez żandarmów, albo policję. Rok 1906 to również, apogeum rewolucyjnej działalności. Tylko w tym roku dokonano 1245 zamachów na carskie instytucje i przedstawicieli carskiego aparatu władzy. A na to potrzeba było pieniędzy, dużo pieniędzy. Broń, ubrania, wydawanie bibuły, utrzymanie całej organizacji i jej członków, a przede wszystkim organizowanie akcji - do wszystko kosztowało. A jak wtedy było wiadome, sposobem na szybkie pozyskanie odrobiny rubli były napady. Najlepiej na pociąg, i to do tego pocztowy i jeszcze przewożący podatki. Właśnie na taki pomysł wpadł  Józef Montwiłł-Mirecki "Grzegorz", który był  inicjatorem i dowódcom całej akcji.  Ze swoim pomysłem wystąpił na posiedzeniu Wydziału Bojowego, gdzie przyjęto go bardzo ciepło. Ustalono, że celem napadu będą  pieniądze zebrane z podatków, przewożone z granicy austriacko-rosyjskiej, na jednej ze stacji kolejowych na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Wybrano stację Rogów, położoną o dziesięć minut jazdy od węzła kolejowego w Koluszkach.

Rogów znajdował się w trójkącie pomiędzy miastem powiatowym Brzeziny, Rawą Mazowiecką i Koluszkami. Na zachodzie były miasta Łódź, Piotrków, na wschodzie Skierniewice. We wszystkich tych miastach znajdowały się duże garnizony carskiego wojska, lub kozaków, które  mogły dotrzeć z odsieczą broniącej się obstawie pociągu w około 30 minut. Dlatego całą akcję należało dokładnie zaplanować, przygotować, a co najważniejsze sprawnie przeprowadzić. Do akcji wyznaczono 42 bojowców, oraz 6 instruktorów okręgowych OB, których  Montwiłł-Mirecki podzielił na siedem oddziałów.

Pierwszy oddział pod dowództwem Jana Kwapińskiego "Kacpra" miał za zadanie opanować parowóz, usunąć maszynistę, palaczy i oczekiwać rozkazu. Drugi oddział pod dowództwem "Kazimierza" miał chyba najtrudniejsze zadanie, musiał usunąć 45 żandarmów z ochrony pociągu. Oddział trzeci pod dowództwem  "Jerzego"  uzbrojony wyłącznie w mauzery, miał za zadanie rozlokowanie się na stacji kolejowej w poczekalni i wszystkich cywilnych  pasażerów zgromadzić  w jednym miejscu, oraz  zająć miejsca przy oknach (które służyły za strzelnice). Oddział czwarty  pod dowództwem "Witalisa"miał otoczyć pierścieniem plac przy dworcu kolejowym, nie wypuszczając nikogo ze stacji kolejowej. Oddział piaty pod rozkazami "Eugeniusza" musiał usunąć z posterunku stacyjnego dwóch żandarmów,  zniszczyć aparaty telefoniczne i telegraficzne. Szóste zgrupowanie pod dowodzone przez  Ignacego" (Władysław Kołakowski),  które wysiadło w Koluszkach, miało zamknąć swoim oddziałem tyły pociągu i jeżeli eskortujący żołnierze będą  wyskakiwać z wagonu, mieli do nich strzelać; niekoniecznie by zabić, ale wywołać panikę i sprowokować do ucieczki. Oddział siódmy pod komendą samego  Montwiłł-Mireckiego "Grzegorz" pozostawał w rezerwie i miał opanować wagon pocztowy i zabezpieczyć pieniądze...

Rozmieszczenie oddziałów 

Akcje bardzo starannie i skrupulatnie planowano przez długi czas. Każdy z poszczególnych oddziałów musiał jechać na stację i zrobić dokładne rozeznanie, zwracając szczególną uwagę na ochronę, rozkład zabudowań, i możliwości odskoku po akcji. Tak relacjonował wytyczne Józefa Montwiłła-Mireckiego, dowódca pierwszego oddziału Jan Kwapiński:
Od jutra każdy z wymienionych towarzyszy ma po kolei jechać z Łodzi do stacji Rogów, gdzie szczegółowo zbada teren walki, stwierdzi, ilu jest na stacji żandarmów, a w okolicy policji, i czy przypadkiem u jakiegoś obszarnika nie stoją kozacy(...). Na stacji należy zdjąć plan bardzo szczegółowy rozkładu zabudowań, po czym macie wrócić do Łodzi piechotą. Podróż piechotą potrzebna jest dla dokładnego zbadania przez każdego z nas terenu odwrotu. Pożądane jest również, byście szczegółowo i sumiennie sprawdzili teren ze sztabówką, gdyż odwrót wymaga jak najdokładniejszej znajomości okolicy; plany wręczycie mi osobiście. Plany i obserwacje, jakie zrobicie, macie trzymać jeden przed drugim w tajemnicy. 
Początkowo akcję planowano na 12 października, lecz z uwagi na wizytację gubernatora piotrkowskiego Millera w pobliskich Brzezinach, akcję odwołano, a raczej przesunięto termin wykonania na 8 listopada. Do tego czasu nakazano bojowcom trzymać język za zębami i nikomu nie wspominać o akcji. Przygotowywano broń i rozdzielano zadania.

8 listopada, półtorej godziny prze odejściem pociągu, którym bojowcy mieli dotrzeć na miejsce akcji, zorganizowano zbiórkę. Po przybyciu wszystkich, instruktorzy rozdawali bojowcom broń, którzy w zorganizowany i uporządkowany sposób zajmowali miejsca w pociągu. Kilka minut po 20 wszystkie grupy zajęły wcześniej wyznaczone pozycję. Wszyscy oczekiwali godziny 20:17 o której to miał nadjechać pociąg na stację. Jak relacjonuje Jan Kwapiński:
Pamiętam jak dziś – z bijącym sercem wpatrywałem się w dal na oświetlony parowóz, który zbliżał się do stacji kolejowej. Nagle z łoskotem wpadł pociąg na stację kolejową. Ja z błyskawiczną szybkością, podrzucony przez starszego szóstki, kowala z fabryki z Łodzi, skoczyłem do parowozu, z rewolwerem do maszynisty, odsuwając go od lewara. W momencie, gdy przyskoczyłem do niego, maszynista uśmiechnął się i powiedział:
„Tylko spokojnie, towarzyszu, nie denerwujcie się. A umiecie prowadzić maszynę?”.
„Nie wasza rzecz, marsz do węglarki”.
Zaraz po tym, ktoś z oddziału Kwapińskiego rozwinął czerwony sztandar, na którym dumnie widniały trzy litery PPS.

Chwilę przed zatrzymaniem się pociągu na stacji, oddział piaty pod dowództwem "Eugeniusza", po krótkiej szarpaninie, w której padło 4 strzały usunął dwóch żandarmów, a druga cześć oddziału zniszczyła aparaty telegraficzne i telefoniczne.

"Jerzy" dowódca trzeciego oddziału wydał rozkaz oczekującym w poczekalni, żeby kładła się koło muru i nie ruszała  z miejsca. Donośnym głosem oznajmił, ażeby  byli spokojni, albowiem „Państwo macie do czynienia z bojowcami z Polskiej Partii Socjalistycznej, którzy wam osobiście żadnej krzywdy nie zrobią”.

W tym samym czasie co  Kwapiński terroryzował lokomotywę, oddział drugi  pod dowództwem "Kazimierza" przystąpił do unieszkodliwiania ochrony pociągu złożonej z 45 żołnierzy. Do wagonu z konwojentami podszedł wysoki i postawny mężczyzna z grubym kijem, którym wybił szybę i niedużą paczką, którą błyskawicznie wrzucił  do wagonu. Po dwudziestu sekundach, całym pociągiem szarpną ogromny wybuch, widać było tylko słup dymu i ognia. Zaraz po tym wszyscy żandarmi, którzy zostali przy życiu,  biegli już  na oślepieni w pobliskie lasy.

Po usunięciu żandarmów i zabezpieczeniu pociągu oddział siódmy  przystąpił do zdobycia wagonu pocztowego. Jednak nie wszystko tutaj poszło gładko, ponieważ straż pocztowa stawiała duży opór, bojownicy byli zmuszeni wrzucić do wnętrza wagonu laskę dynamitu, która rozwiązała problem.  Teraz bojownicy mogli bez obawy wejść do wagonu i pakować pieniądze...

Cała akcja trwał 18 minut, zrabowano 37 tysięcy rubli bez żadnych strat własnych. Po zakończeniu wybierania pieniędzy wszyscy bojowcy ustawili się w szybu bojowym, a Józef Montwiłł-Mirecki przemówił:
„Towarzysze, w imieniu Wydziału Bojowego Polskiej Partii Socjalistycznej dziękuję wam za waszą dzielną postawę i życzę wam szybkiego powrotu do Łodzi. Odwrót będzie prowadził tow. Kacper, czterech zaś bojowców pojedzie ze mną, byśmy mogli ulokować w bezpiecznym miejscu pieniądze wzięte z rąk urzędników carskich, które obrócimy na walkę z carem”.
Po apelu, rewolucjoniści wymaszerowali zgrupowani w oddziałach w stronę Łodzi, by rano zjawić się na swoich stanowiskach łódzkich fabryk.  Zdobycie pieniędzy i rozbicie całego oddziału pod Rogowem wywołało entuzjastyczny nastrój w masach robotniczych i wśród sympatyków PPS. Na darmo  w ciągu całego  następnego tygodnia kozacy i żandarmi  obszukiwali okolice. Mogli szukać.  Wszyscy uczestnicy byli już wtedy w swoich warsztatach pracy, oczywiście z wyjątkiem instruktorów, którzy zajęli się ukrywaniem łupu

  Dzień po akcji, warszawski urzędowy dziennik  napisał smętnie, że na ślad sprawców nie natrafiono. Trzeciego dnia ukazała się odezwa Centralnego Komitetu, kwitująca odbiór zabranej gotówki w sumie 37 000 rubli.

Źródło: 
Jan Kwapiński- Akcja pod Rogowem
Wojciech Lada- Polscy Terroryści

niedziela, 30 listopada 2014

Jak brzmiał tekst przysiegi Armii Krajowej...

W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten święty Krzyż, znak męki i Zbawienia. Przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczpospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia(...)


Każda armia czy grupa bojowa potrzebuje odpowiedniej przysięgi. Rytuału, podczas którego zwykły cywil staje się pełnoprawnym żołnierzem i deklaruje posłuszność przełożonemu, oddaną walkę w imię ojczyzny i służbę rodakom. Cały rytuał, a w szczególności słowa wypowiadanej przysięgi odciskają piętno w psychice na całe życie. Nierzadko weterani AK, opowiadając o swoich przeżyciach okresu wojny, ze łzami w oczach powracają do słów wypowiadanych na baczność z podniesionymi palcami...

Ochotnicy do walk w powstaniu warszawskim składają przysięgę
Pierwszą wersję przysięgi Armii Krajowej, rząd RP na uchodźstwie w Londynie zatwierdził w styczniu 1942 roku-jeszcze przed przemianowaniem ZWZ na AK (14 lutego 1942 roku). Była to przysięga dla wszystkich Polaków walczących na terenie okupowanego kraju w konspiracji. Złożenie przysięgi było jednym z podstawowych kroków do wejścia w świat podziemnej Polski. Obowiązywała zarówno zwykłych żołnierzy, jak i wyższych rangą oficerów. Odbierali ją bezpośrednio przełożeni. Ze względu na bezpieczeństwo żołnierzy konspiracji, nie formalizowano nadmiernie aktu przysięgi i nie praktykowano przysięgi zbiorowej...

Obowiązek złożenia konspiracyjnej przysięgi spoczywał również na oficerach i żołnierzach zawodowych, którzy przed wojną przysięgali na podstawie roty z 1932 roku, wprowadzonej przez Prezydenta RP w rozporządzeniu o służbie wojskowej...

Pierwsza wersja z 1942 roku prowadzona przez Prezydenta na uchodźstwie brzmiała następująco:

Przysięgający:
W obliczu Boga Wszechmogącego – i Najświętszej Marii, Królowej Korony Polskiej – kładę rękę na ten Święty Krzyż, znak Męki i Zbawienia, i przysięgam, że będę wiernie i nieugięcie stać na straży honoru Polski i o wyzwolenie jej z niewoli walczyć będę zawsze ze wszystkich sił moich, aż do ofiary z mego życia. Wszelkim rozkazom będę posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało.

Przyjmujący odpowiadał na to:
 Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Wolności. Obowiązkiem twoim będzie wlaczyć z bronią w ręku o odzyskanie Ojczyzny. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą, zdrada będzie ukarana śmiercią.

Składanie przysięgi

12 grudnia 1942 roku, dowódca Armii Krajowej generał „Grot" Rowecki, rozkazem  nr 73/1942 wprowadził nieznaczne zmiany w tekście przysięgi przytoczonej powyżej. Zostały one oczywiście zaakceptowane przez naczelnego wodza. Chodziło głównie o wprowadzenie do tekstu roty samej nazwy Armii Krajowej, której wcześniej nie było. Zastosowano też kilka poprawek językowych, Po zmianach przysięga  prezentowała się następująco:

 Przysięgający:

W obliczu Boga Wszechmogącego
i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej,
kładę swe ręce na ten Święty Krzyż,
znak Męki i Zbawienia,
i przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej
Rzeczpospolitej Polskiej,
stać nieugięcie na straży Jej honoru
i o wyzwolenie Jej z niewoli
walczyć ze wszystkich sił
– aż do ofiary życia mego.
Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej
i rozkazom Naczelnego Wodza
oraz wyznaczonemu przezeń Dowódcy Armii Krajowej
będę bezwzględnie posłuszny,
a tajemnicy niezłomnie dochowam,
cokolwiek by mnie spotkać miało.
Tak mi dopomóż Bóg!
 
Przyjmujący odpowiadał:

Przyjmuję Cię w szeregi Armii Polskiej,
walczącej z wrogiem w konspiracji
o wyzwolenie Ojczyzny.
Twym obowiązkiem będzie walczyć
z bronią w ręku.
Zwycięstwo będzie Twoją nagrodą,
zdrada karana jest śmiercią!


Składanie przysięgi podczas powstania warszawskiego-rekonstrukcja, Mokotów