niedziela, 26 października 2014

Jedyny czarnoskóry powstaniec warszawski...

Wśród tysięcy powstańców idących w bój o wolną Warszawę był strzelec Agbola, ps. „Ali”- czarny przybysz z Afryki. Urodził się na terenie dzisiejszej Nigerii, skąd przybył do Polski. U nas poczuł się pełnoprawnym obywatelem na dobre i złe. Jego poczucie obowiązku i przywiązania sprawiło, że we wrześniu 1939 roku, bez wahania zgłosił się na ochotnika do obrony Warszawy.


August Agbola O’Brown urodził się 20 lipca 1895 roku w Nigerii jako syn Nigerczyka Wallace’a i Polki Józefiny. Jako młody chłopak zaciągnął się do służby na brytyjskiej jednostce handlowej, z którą popłynął do Wielkiej Brytanii. Następnie trafił do Gdańska, a raczej do Wolnego miasta Gdańska. Skąd w 1922 roku przyjechał  do Warszawy, gdzie zamieszkał przy ulicy Złotej, a potem Hożej. Z zawodu był muzykiem jazzowym – perkusistą, pracował w najlepszych warszawskich klubach. Często był widywany na ul. Marszałkowskiej, koło Ogrodu Saskiego. W otoczeniu uchodził za człowieka niezwykle inteligentnego i bystrego, a zarazem za bardzo przystojnego  i schludnego. Nosił jasne garnitury i kolorowe krawaty, do tego na głowie borsalino. Sam mówił, że jest dobrym poliglotą- ponoć znał pięć języków. W Warszawie szybko się zasymilował i poznał swoją pierwszą żonę Zofię( nazwisko panieńskie nieznane) Wiadomo tylko o niej tyle, że pochodziła z Krakowa. Miał z nią dwójkę dzieci, urodzonego w maju 1928 roku syna, Ryszarda i córkę Aleksandrę, urodzoną rok później- 19 września 1929. W 1932 roku rozstał się z pierwszą żoną, o czym głośno było na łamach „Tajnego Detektywa".


We wrześniu 1939 roku, zgłosił się na ochotnika do obrony Warszawy. Więcej na temat walk naszego nigerczyko-polaka w Kampanii wrześniowej nie wiadomo. Ale z czystym sercem możemy stwierdzić, że został skierowany tam, gdzie był aktualnie potrzebny.

W czasie niemieckiej okupacji stolicy, O'Brown utrzymywał się z handlowania sprzętem elektrycznym. W konspiracji był kolporterem podziemnej prasy i pomagał ukrywającym się.
Andrzej Zborowski wspominał:
„Było to w roku 1942 lub 1943, zdarzyło mi się wejść do sklepu elektrotechnicznego na rogu Marszałkowskiej i dawnej Piusa. Zacząłem wybierać z pudła jakieś potrzebne mi śrubki, kiedy wszedł do sklepu Mr Brown z gustowną walizeczką i spytał sprzedawcę, czy jest potrzebny. Oczywiście panie opalony – odparł kupiec – daj pan. Murzyn otworzył walizkę, sprzedawca w niej pogrzebał, wyciągnął co mu było potrzebne. A teraz chodź pan, panie opalony do kantorku – padła propozycja sprzedawcy. Słychać było na początku szelest liczonych pieniędzy za dostarczony towar, tak zwanych młynarek, po czym czuły i romantyczny ton odbijanej butelki z wódką... Następnie usłyszałem głos chuchnięcia i mlaskanie przy zakąsce. Później było coś na drugą nóżkę i dostawca zabrawszy swoją walizeczkę równym krokiem opuścił sklep”

W powstaniu warszawskim nasz afrykański kolega walczył na Śródmieściu Południowym w okolicach ulicy Wspólnej, Marszałkowskiej i Wilczej, pod rozkazami  kpr. Aleksandra Marcińczyka („Łabędź”) w batalionie  „Iwo-Ostoja”, pod pseudonimem "Ali". Potwierdzają to relacje powstańca  Jana Radeckiego ps. „Czarny”, który wskazał, że widział czarnoskórego mężczyznę w dowództwie batalionu Iwo przy ul. Marszałkowskiej 74, być może w łączności, w centrali telefonicznej. Radecki jednak nie zapamiętał ani nazwiska, ani pseudonimu widzianego czarnoskórego mężczyzny.

"Ali"  przeżył powstanie. Nie dostał się do niewoli, tylko wyszedł z miasta  razem z cywilami. Nie wiadomo jak to zrobił, ani gdzie pozostawał w pierwszych powojennych latach. W 1949 roku Agbola zgłosił się do Związku Bojowników o Wolności i Demokrację . W ankiecie personalnej napisał, że brał udział w obronie Warszawy w 1939 roku, a także, w powstaniu warszawskim. Szczerze mówiąc,  przyznanie się w tamtych latach do służby w AK, nierzadko skutkowało więzieniem albo karą śmierci. Ale naszemu bohaterowi znów się poszczęściło. Pod koniec lat 40 i na początku lat 50, grywał w warszawskich klubach i restauracjach. A w 1949 roku pracował nawet w  Wydziale Kultury i Sztuki Zarządu Miejskiego w Warszawie. 1953 roku ożenił się po raz drugi z Olgą Miechowicz i  miał z nią córkę Tatianę. A w  1958 roku emigrował wraz z rodziną do Wielkiej Brytanii... gdzie zmarł w 1976 roku...


„Życiorys Agboli to historia człowieka, który uznawał Polskę za swoją drugą ojczyznę i czuł się jej pełnoprawnym obywatelem. Wśród tysięcy ochotników w Powstaniu był też strzelec Agbola, ps. » Ali «, przybysz z Afryki”- "prawdziwy" Polak i patriota.

poniedziałek, 20 października 2014

Tadeusz Dzierzbicki... jedyny polski terrorysta-samobójca.


 18 maja 1905 roku, około godziny 11 do kawiarni na ulicy Miodowej wchodzi mężczyzna z dziwnym zawiniątkiem, za nim dwóch  żandarmów. Za chwilę ulicą targa ogromny wybuch, po czym słychać tylko jęki i krzyki rannych. Pod gruzami zniszczonej werandy leżą rozszarpane ciała trzech mężczyzn- dwojga policjantów i samego zamachowca. 


Jak był skory mówić Walery Sławek, samoofiara była obca duchowi polskiego terroryzmu. I trudno nie przyznać mu racji. Jedyną osobą, która zdecydowała się na samobójczy zamach był Tadeusz Dzierzbicki- człowiek bardzo dobrze wykształcony i kulturalny. W 1905 roku wrócił  z Paryż z tytułem inżyniera elektrotechnika. Zamieszkał w Warszawie przy placu Zbawiciela, pod nazwiskiem Dobrowolski i od razu wciągnął się w konspiracyjną działalność. Ze względu na swoje wykształcenie i doświadczenia był idealnym kandydatem na organizatora bojówkowego laboratorium. Istotnie w 1905 roku zajął się produkcją materiałów wybuchowych w wynajętym przez siebie mieszkaniu. Walery Sławek pisał o nim :
W wynajętym przez siebie mieszkaniu w oficynie przy ul. Nowowiejsckiej fabrykował nitroglicerynę, skupując  całymi dawkami w aptekach kwas solny, siarczany i glicerynę. To prymitywne laboratorium , w którym niekiedy po kilka razy dziennie następowały małe eksplozje przy produkcji, było wymownym obrazem, w jakich warunkach i jakimi siłami zaczynaliśmy walkę. 
Bojówka PPS długo planowała zamach na generała-gubernatora Maksymowicza. Bojownicy przez wiele tygodni obserwowali każdy krok bojaźliwego generała. Cel był prosty; poznać jego obyczaje i wybrać najlepszy moment na zamach, który w praktyce nie malował się tak kolorowo. Maksymowicz  był nieuchwytny; podróżował niezbyt często, a jak już to robił to w towarzystwie obstawy. W końcu rewolucjoniści doszli  do wniosku, że najlepszą  okazją będzie 18 maja, gdy Maksymowicz będzie jechał z Belwederu na niedzielne nabożeństwo w cerkwi znajdującej się na rogu ulic Długiej i Miodowej. Do zadania zgłosił się oczywiście na ochotnika nasz Dzierzbicki, załamany po śmierci brata, który zginął zaledwie miesiąc wcześniej podczas manifestacji. Do zamachu postanowił użyć trzy kilogramy nitrogliceryny. Osobiście wykonał z niej żelatynę wybuchową. O konstrukcji bomby nic nie wiadomo, świadkowie opisali ją po prostu jako "paczkę".

Zdjęcie przedstawiające skutki samobójczego zamachu Tadeusza Dzierzbickiego na ulicy Miodowej, dzień po zdarzeniu.
18 maja, o godzinie 11 Dzierzbicki  przybył na werandę cukierni Vincentiego przy ul. Miodowej, gdzie przejeżdżać miał Maksymowicz. Wszedł spokojnie do środka trzymając w ręku małe zawiniątko, zajął stolik i zamówił kawę. Niedługo po tym do cukierni weszło dwóch agentów policji, od razu podeszli do stolika, przy którym siedział Dzierzbicki i zażądali aby ten poszedł z nimi. Następnie wszystko potoczyło się błyskawicznie. Paczuszka, z która leżała na stoliku, teraz spadała na ziemię wydając martwy dźwięk ogarniający całą salę. Chwila ciszy, a następnie tylko ogromny, ogłuszający huk wybuchu i dym ogarniający całą werandę i część ulicy. W miarę gdy dym razem z żelastwem i drewnianymi częściami werandy opadały, nasilały się krzyki rannych.  Gdy dym całkowicie opadł, ludzie zbiegli by zobaczyć co się tak właściwie stało. Widok był naprawdę okropny- wśród zawalonych części cukierni leżały trzy trupy z rozprutymi brzuchami. Były to resztki zwłok zamachowca i dwóch  agentów. Na ulicy leżał jeszcze jeden martwy mężczyzna i kilkanaście ciężko rannych przypadkowych przechodniów.

Tak oto Tadeusz Dzierzbicki stał się jedynym terrorystą-samobójcą w całej burzliwej historii rewolucji początku XX wieku. Chociaż Konstantin Maksymowicz przeżył zamach, to tak się przestraszył, że zamknął się w twierdzy Zagrze i nie ruszał się z niej na krok. Po kilku miesiącach tchórzliwy gubernator został odwołany ze swojego stanowiska. Ofiara Tadeusza Dzierzbickigo nie poszła na marne...

Źródło: 
Wojciech Lada- "Polscy Terroryści"

poniedziałek, 13 października 2014

Ciekawostki o Polskich Terrorystach w pigułce (Rewolucja w zaborze rosyjskim, lata 1905-1907)


  • Tylko w samym roku 1906, Polacy dokonali 1245 zamachów terrorystycznych, z czego połowę na instytucje rządowe, pozostałe zaś na przedstawicieli carskiego aparatu władzy. W skrócie znaczy to tyle, że statystycznie każdego dnia dokonywano co najmniej trzech zamachów. W następnym roku impet opadł do 2,5 zamachów dziennie.
  • Generał-gubernator Konstantin Maksymowicz po nieudanym zamachu samobójczym na jego życie zamknął się i nie ruszał ani na krok z twierdzy Zegrze. Jego następca Gieorgij Skałon- wsławiony wojownik z wojny rosyjsko-tureckiej, po niespełna roku znalazł się na skraju załamania i nie wychylał nosa z Belwederu. 
  • W 1905 roku w Warszawie wydano 3 wyroki śmierci, rok później było ich już 47, a w 1908 roku 184. W ciągu dziewięciu miesięcy 1908 roku w całej Rosji wydano 1304 najwyższe wyroki, wśród których było aż 364 wyroków na Polakach, co stanowi 26,5% ogółu. Dla porównania we Francji, Anglii czy Hiszpanii rocznie wydawano średnio 40 kar śmierci. 
  • W samym tylko 1906 roku i w samej tylko Warszawie brakowało 16 oficerów, 40 rewirowych,  i ponad 450 stójkowych, co stanowiło 40 % ogólnego etatu- chętnych oczywiście nie było.
  • Największą akcją bojówki PPS był napad na pociąg  pod Bezdanami. Wzięło w nim udział 17 bojowców, w tym czterech późniejszych  polskich premierów: Tomasz Arciszewski, Walery Sławek, Aleksandr Prystor i oczywiście sam Józef Piłsudski. W sumie zrabowano  200 tysięcy rubli. 
  • Kiedyś u chłopa w podkieleckiej wsi Radkowice odkryto skrytkę zawierającą 357 browningów, odpowiednią do nich liczbę amunicji i bomby. 
  • Jedynym polskim rewolucjonistą, który zdecydował się na samobójczy zamach był Tadeusz Dzierzbicki. Dokonał on nieudanego zamachu na generała-gubernatora Konstantina Maksymowicza. 
  • W Polsce pod zaborem rosyjskim w latach największego terroru( 1904-1907) było: ponad 5 tysięcy członków Rewolucyjnej Frakcji PPS i ok. 3 tysiące bojowników z innych partii, przeciwko 240-tysięcznej armii rosyjskiej stacjonującej w Królestwie, to tego należy dodać jeszcze ponad 10 tysięcy policjantów i rozbudowaną siatkę szpiegów i donosicieli. 
  • W czasie rewolucji po Królestwie krążyło około 23 tysiące browningów, które przemycano z Berlina, Hamburga, Wiednia a czasem nawet kupowano lub wymieniano się z rosyjskimi żołnierzami, często również zdobywano je w akcji m.in na napadanych żandarmach. Jak pisała Aleksandra Szczerbińska, późniejsza żona Piłsudskiego : "Dostawy broni dla bojówki zaczęły się nieregularnie z zagranicy do Polski z wielkimi trudnościami, rozwinęły się z czasem tak wspaniale, ze na wiosnę 1906 otrzymywałam i wysyłałam transporty prawie każdego dnia"
  • W dobrym dla organizacji roku 1906 roku jej wpływy od lipca do października wyniosły 187 440 rubli, z których na utrzymanie okręgów przeznaczono 25 710 rubli, zaś na działanie Centralnego Komitetu Robotniczego 45 200 rubli.  Na organizację akcji terrorystycznych wdano 8162 ruble, a zaledwie o 2 tysiące mniej, 6212 rubli, na utrzymanie sztabu. 
  • W 1905 roku w więzieniach w Królestwa Polskiego odsiadywało karę średnio 85 tysięcy Polaków, w roku następnym liczba ta wzrosła do 111,5 tysiąca. W następnych latach więźniów tylko przybywało, w roku 1910 ich liczba osiągnęła pułap 180 tysięcy. 
  • Więźniowie przetrzymywani w  izolacji w carskich więzieniach podczas śledztwa często cierpieli na takie przypadłości jak: utrata mowy, śpiączka, halucynacje, a przede wszystkim mania samobójcza. W 1910 roku odnotowano w wiezieniach 142 samobójstwa, zaś w 1912 roku - 121. W tych statystykach nie odnotowano jednak samobójstw popełnianych już po wyjściu na wolność- a takie nie były rzadkością. 
  • Często rewolucjoniści przekupowali carskich urzędników, lub policjantów; np. w 1906 roku, przed akcją odbicia 10 więźniów z Pawiaka przekupiono samego pomocnika naczelnika więzienia, oferując mu kwotę 10 tysięcy rubli, podczas gdy jego wynagrodzenie wynosiło ok. 700 rubli rocznie.
  •  Pod względem rozmiarów nic nie przebiło ucieczki więźniów z lubelskiego Zamku. Uciekło ich wtedy jednorazowo czterdziestu. W tym dwudziestu z nich było w szeregach bojówki PPS. A dziesięciu groziła kara śmierci za napady na kasy kolejowe. 
  • W listopadzie 1905 roku, w Krakowie powstała pierwsza bojowa szkoła. Na szkoleniach rewolucjonistów uczono: posługiwania się bronią palną, pracy z materiałami wybuchowymi, czytania map, anatomii, umundurowania carskiej armii, jak również podstawowych elementów z zakresu dywersji, np.: jak zniszczyć rosyjskie działa, lub jak odciąć łączność telegraficzna i telefoniczną.
  • Pewnego dnia Ludwik Śledziński, przebywający w więzieniu na Pawiaku, udał się do naczelnika więzienia z niezwykłą propozycją- urzędnik za odpowiednim wynagrodzeniem miał, tak po prostu wypuścić  osiemdziesięciu więźniów, a następnie samemu  uciec do Stanów Zjednoczonych. By przekonać wciąż niezdecydowanego urzędnika, Śledziński dodatkowo obiecywał: Stałby się pan popularny na świecie i jeszcze grubo mógłby pan zarobić na opisywaniu tej sprawy i sprzedaniu opisu prasie amerykańskiej. Naczelnik w końcu się zgodził, lecz PPS odmówiło dostarczenia 40 tysięcy rubli potrzebnych do wykonania całego planu. 




Wszystkie powyższe ciekawostki pochodzą z książki Wojciecha Lady " Polscy Terroryści". Wydawnictwo Znak 

sobota, 11 października 2014

Polscy Terroryści- Recenzja

Polscy Terroryści to kawał historii opisującej mroczne i  nieznane dzieje naszego narodu w przystępnej formie. A jednocześnie  gotowy scenariusz na hollywoodzki film akcji, w roli głównej z czterema przywódcami II Rzeczpospolitej.  

Już po przeczytaniu pierwszej strony, zastanawiałem się (zresztą całkiem słusznie) czy rzeczywiście sięgnąłem po książkę opisującą historię naszego narodu. Bardziej przypominało mi to historię jakiegoś muzułmańskiego państwa podburzanego przez dżihadystów, lub targaną rewolucją Rosję, nawet przez myśl by mi nie przeszło, że mówi ona właśnie o historii Polski, a raczej okupowanego przez zaborców narodu polskiego. Może dlatego, iż to bardzo zapomniany i zamglony etap naszych dziejów, o którym za specjalnie dużo się nie mówi i nie  pisze.  Wojciech Lada postanowił jednak to zmienić i stworzył dzieło godne mistrzów. Jego książka to nie tylko ważne źródło informacji, ale także dobry sposób by mile spędzić swój czas. Jest tu akcja, tajemnica, poświęcenie, kobiety, a co najważniejsze walka o idee, za którą warto oddać życie. Mowa tu oczywiście o wolności, za którą tyle już milionów Polaków oddała to co miała najważniejszego- swoje życie.

Obecnie mało kto wie, że zarówno premierzy  II Rzeczpospolitej Walery Sławek, Tomasz Arciszewski, późniejsi prezydenci: Ignacy Mościcki i Stanisław Wojciechowski, jak i sam naczelny marszałek Józef Piłsudski zanim stworzyli niepodległe państwo, napadali na pociągi i rabowali carski powozy pocztowe. Napady, strzelaniny i zamachy na carskich urzędników i milicjantów to była codzienność. W samym tylko roku 1906 dokonano ok. 1245 zamachów terrorystycznych, czyli statystycznie każdego dnia miały miejsce co najmniej 3. Broń nosił przy sobie prawie każdy robotnik zaangażowany w działalność podziemną. Nie zawsze służyła tylko jako narzędzia do wypełniania zleconych egzekucji, lub napadów-  bardzo często rozwiązywano nią swoje osobiste porachunki. Wojciech Lada opisuje każdy wymiar działań Bojówki. Od napadów, zamachów przez pracę laboratorium do zadań kobiet.

Wojciech Lada wszystkie opisywane historie ubogaca licznymi cytatami. Wpływa to na jakość przekazywanych informacji. Tym bardziej książka jest wiarygodna. A czyta się ją naprawdę szybko, nie można się oderwać i ciągle chce się więcej. Książka bez wątpienia jest warta  przeczytania.


niedziela, 28 września 2014

Kim była najpotężniejsza Polka...

Była żoną dwóch i matką trzech królów. Jest znana pod kilkoma imionami. Na przełomie X i XI wieku, panowała co najmniej w trzech krajach: Szwecji, Dani oraz Norwegii, być może również a Anglii. W kronikach możemy ją odszukać pod imieniem Świętosława, a w nordyckich sagach jako Sygrydę lub Gunhildę. Była córką Mieszka I i prawdopodobnie Dobrawy.


 Przyszła na świat między  960, a 972 rokiem - i tyle wiadomo o jej dzieciństwie. Pomiędzy rokiem 980 a 984 została wydana politycznie za króla Szwecji - Eryka Zwycięskiego. Miało to pomóc Mieszkowi w umacnianiu władzy na Pomorzu Zachodnim. Jedynymi znanymi dziećmi z tego małżeństwa byli Olof Skötkonung, późniejszy król Szwecji oraz Holmfryda Eriksdotter. W  996, rok po śmierci swojego pierwszego męża, Świętosława znów politycznie wychodzi za króla Danii i Norwegi Swena Widłobrodego, który powrócił z wygnania.  Z tego związku urodziło się co najmniej pięcioro dzieci, w tym dwaj kolejni duńscy królowie: Harald II Svensson i Kanut II Wielki oraz córki: Estryda oraz Świętosława. Gdy w 1002 roku Swen wypędził swoją żonę, schroniła się u brata Bolesława Chrobrego w Polsce. Po śmierci Widłobrodego, ich  synowie  Harald i Kanut przybyli do Polski prosząc ją aby wróciła do Danii. Ostatnim pewnym faktem z jej życie jest właśnie powrót do Danii. Później prawdopodobnie towarzyszyła Kanutowi w rządach nad Anglią, którą podbił w 1016 roku. Data i miejsce śmierci Sygrydy są nieznane.  Zdaniem niektórych badaczy była silniejsza niż jej brat, pierwszy król Polski Bolesław Chrobry. Wydaje się jednak, że jej biografią dało by się obdzielić kilka osób- i rzeczywiście część historyków uważa, iż pod tym imieniem kryje się co najmniej dwie kobiety.

Wzmianki o Świętosławie możemy odnaleźć między innymi w kilku czołowych kronikach z tamtego okresu:

  • Thietmar z Merseburga wspomina, że córka Mieszka I, a siostra Bolesława Chrobrego wyszła za mąż za Swena Widłobrodego i urodziła mu dwóch synów, Haralda II i Kanuta Wielkiego. W przekazie tym nie ma jednak żadnej wzmianki na temat jej imienia. Thietmar miał prawdopodobnie największą wiedzę spośród wszystkich średniowiecznych kronikarzy na temat wydarzeń mu współczesnych, ponadto był dosyć dobrze zaznajomiony z sytuacją w Polsce i Danii w tamtym czasie.
  • Adam z Bremy pisze, że polska księżniczka była żoną Eryka Zwycięskiego i matką Haralda II oraz Kanuta Wielkiego. Informacja ta jest uważana przez niektórych historyków za niepewną.
  • Encomium Emmae Reginae zawiera wzmiankę, że Kanut Wielki i jego brat przybyli na ziemie Słowian po swoją matkę, żeby zabrać ją z powrotem do Danii. Informacja ta nie przesądza tego, że Sygryda wywodziła się z plemion słowiańskich, jednak kronika mocno to sugeruje.
Swoją drogą jeśli Kanut był synem słowiańskiej księżniczki, wyjaśniałoby to zapisy w średniowiecznych kronikach jakoby polscy wojowie brali udział podboju Anglii. 

poniedziałek, 22 września 2014

10 najdziwniejszych broni II Wojny światowej

Każdy kto choć trochę interesuje się drugą wojną światową- najkrwawszym konfliktem w dziejach, słyszał na pewno o radzieckiej katiuszy, czy t- 34, doskonale zna angielskiego Spitfire'a  i wie, jak wyglądały niemieckie pantery i tygrysy. Wojna zmusza do opracowywania nowych technologi- nie zawsze udanych i  konwencjonalnych. Dlatego dziś zapraszam Was w podróż po najdziwniejszych  i zdecydowanie mniej znanych wynalazkach ówczesnych inżynierów, od latających czołgów, płonących nietoperzy, po lotniskowiec wykonany z góry lodowej.


10.  Wiszące pole minowe 
Ta absurdalnie brzmiąca  broń miała wesprzeć ochronę angielskich statków z początków wojny, które były uzbrojone tylko w małokalibrowe działka. A działała ona następująco: Z  20-lufowej wyrzutni wystrzeliwano 10 rakiet, które osiągnąwszy pułap ok. 300 metrów eksplodowały. Każda uwalniała przy tym minę ważącą mniej więcej ćwierć kilograma, podczepioną do trzech spadochronów drutami długości 120-u metrów. I wtedy według brytyjskich inżynierów wrogi samolot miał zaczepić za jeden z drutów i ściągnąć minę w swoim kierunku, która miała w takiej sytuacji wybuchnąć i razić ofiarę odłamkami. Planowano też rozwinąć projekt tworząc rakiety, które byłyby zdolne wynieść minę na wysokość nawet 6 kilometrów.  Testy wykazały bowiem, że to niezwykle kłopotliwa w obsłudze, a co najważniejsze mało skuteczna broń. Była wrażliwa na podmuchy wiatru, druty, które miały zahaczać o skrzydła samolotów często zaplątywały się o takielunek statków.  Również długi załadunek wyrzutni pozostawiał dużo do życzenia. Ostatecznie projekt porzucono stwierdzając, iż znacznie lepsze efekty przyniesie zwiększenie liczby klasycznych dział  przeciwlotniczych na statkach. 

9.  Segmentowe superdziało 
Superdziało segmentowe, czy bardziej znana nazwa V-3 to jedna z  niemieckich broni odwetowych (niem. Vergeltungswaffe).  Choć zdecydowanie mniej znana od swoich poprzedniczek( V-1 i V-2), to jednak sam jej widok robił wrażenie. Wprawdzie kaliber nie był imponujący, bo wynosił 150 mm, lecz sama lufa mierząca 120 metrów( to więcej niż mierzy boisko do piłki nożnej)  budziła respekt.  Jeszcze jedną wyróżniającą spośród innych dział rzeczą, był sposób wyrzutu pocisku- w zwykłym dziale jednorazowa eksplozja ładunku miotającego powoduje wyrzut pocisku, w V-3 było trochę inaczej. Pocisk o masie 140 kg, zostawał wyrzucany przez kolejne porcje gazu, dostarczane z parzystych, bocznych zaworów, które mijał , dzięki temu mógł spokojnie pokonać w powietrzu dystans ok. 160 km.  Planowano zbudować 25 takich dział, lecz skończyło się na jednym egzemplarzu umieszczonym na wybrzeżu Francji, dokładnie w dużym podziemnym kompleksie w Mimoyecques, niedaleko Calai, skąd Niemcy zamierzali prowadzić ostrzał Londynu- oddano nawet próbne strzały. Ale 6 lipca 1944 roku, brytyjskie Lancastery z 617 dywizjonu, przy użyciu 5-tonowych bomb Tallboy zmieniły cały kompleks w stertę gruzu. Niemcy zbudowali jeszcze dwa mniejsze działa tego typu, o długości lufy 45 metrów i zasięgu zaledwie 40  kilometrów, zlokalizowanych w Lampaden, 13 km na południowy wschód od Trewiru w Niemczech. Za ich pomocą niszczono pozycję aliantów. W sumie odpalono 183 pociski, przy bardzo niewielkiej skuteczności, zginęło zaledwie 10 cywilów, a około 30 zostało rannych. Ostatecznie całą konstrukcja wraz z pociskami wpadła w ręce Amerykanów. Na koniec warto dodać, że V-3 z lufą 120-metrową, była największą bronią artyleryjską państw Osi, znacznie przewyższając swoim zasięgiem działa kolejowe Dora (inna nazwa Schwerer Gustav) 800 mm i Krupp K5- 320 mm, czy moździerze Karl - 600 mm.

8. Balony śmierci 
Japończycy podczas wojny długo szukali broni, która umożliwiłaby im  zaatakowanie kontynentalnego terytorium Stanów Zjednoczonych. Potrzebowali dalekosiężnej, mogącej z powodzeniem pokonać Pacyfik i zadać poważny- głównie psychologiczny cios. Jednym z takich  wynalazków, napędzanym przez siły przyrody, a dokładnie przez prądy strumieniowe, czyli wiatry stałe wiejące z zachodu na wschód na wysokości 9-12 kilometrów okazały się balony. Wyprodukowano ich około 9 tysięcy.  Do każdego napełnionego wodorem   fu-go - jak je potocznie nazywano,  doczepiono kilka bomb o łącznej masie rzędu 15-30 kg. Obliczono, że jeśli balony wyniosą się na wysokość 9000 metrów, wiatr przeniesie je nad terytorium USA w ciągu 5 dni.  Skonstruowano je tak, aby po tym czasie zaczęły tracić zapasy wodoru. Jednak w rzeczywistości cały projekt okazał się klapą. Do zachodnich brzegów  Północnej Ameryki zdołało dotrzeć tylko ok. 10 % balonów. A te które już dotarły nad kontynent rozbiły się w gęsto porośniętych lasach pogranicza amerykańsko-kanadyjskiego. Na wskutek eksplozji zginęło tylko sześć osób. Na dodatek rząd Stanów Zjednoczonych, aby zapobiec społecznej histerii, ujawnił wszystkie informacje o balonach śmierci. Japończycy pilnie śledzący amerykańską prasę nie znaleźli nawet najmniejszej wzmianki o efektach  działania bomb balonowych. Uznali to za przejaw kompletnej nieskuteczności i zaprzestali wysyłania fu-go. 

7. Rydwan ognia 
Jednym z największych problemów towarzyszącym desantowi z morza było niszczenie wrogich umocnień, przy jednakowym ograniczeniu własnych strat. Niemcy stworzyli Goliaty-  coś w rodzaju małych, jeżdżących dronów o  napędzie gąsienicowym, naładowanych po brzegi materiałami wybuchowymi. O ich skuteczności boleśnie przekonali się m.in powstańcy warszawscy. Brytyjczycy też stworzyli swój projekt, zwany panjandrum, czyli walec na drewnianych  drabiniastych kołach o średnicy 2 metrów, wypełniony toną TNT( planowano również stworzyć wersję z dwukrotnie większą ładownością).  Rydwan zasilany był przez nieduże rakiety na paliwo stałe, przymocowane do szprych obu kół. Po odpaleniu rakiet panjandrum miał się toczyć, z prędkością blisko 100 km/h. Detonację powodował moment zderzenia rydwanu z przeszkodą. Nigdy jednak nie został użyty w walce- przyczyn było kilka: panjandrum często przewracał się na bok, a nierówny ciąg rakiet skutkował całkiem nieprzewidywalnym poruszaniem się, narażając przy tym własne pozycje. 

6. Psy przeciwpancerne

Po niespodziewanym ataku Hitlera na ZSRR, 22 lipca 1941 roku Rosjanie byli zaskoczeni i zupełnie nieprzygotowani. Po pewnym czasie  nie posiadali już wystarczającej liczby broni przeciwpancernej by móc skutecznie zwalczać niemieckie pułki czołgów. Z pomocą przyszły czworonogi. Co trzeba zrobić by ze zwykłego kundla uczynić prawdziwego niszczyciela czołgów. W gruncie rzeczy nie dużo- wystarczy go wytresować tak, by wpełzał pod wrogie pojazdy, a na grzbiecie i po bokach umieścić jeden albo dwa kilogramy materiałów wybuchowych, pamiętając jednakowo, by nastawić zapalnik na odpowiedni czas. A jak zmusić zwierzaka do takiego czynu w środku bitewnej zawieruchy?  Głodząc go i  umieszczając jedzenie na treningach pod podwoziem czołgu. Choć sami Rosjanie chwalą się skutecznością przeciwpancernych psów, które według ich szacunków zniszczyły ponad 300 wrogich maszyn, to źródła zachodnie odnotowują tylko jeden przypadek  ataku psich kamikadze na niemiecką kolumnę.  Psy kręcące się wokół niemieckich czołgów stanowiły łatwy cel piechoty osłaniającej pojazdy. Dodatkowo często wbiegały pod radzieckie  T-34, na których ich szkolony i tym samym bardziej kojarzyły im się z jedzeniem.

5. Działa soniczne, elektryczne i wiatrowe
W 1944 roku minister uzbrojenia III Rzeszy zaprezentował działo soniczne- Schallkanone. W jego komorze rezonansowej, 1500 razy na sekundę miała spalać się mieszanina metanu i tlenu , wytwarzając falę dźwięku , którą zamierzano skupiać na celu za pomocą wielkich parabolicznych emiterów. Według założeń działo miało zabijać z odległości 100 metrów, a z odległości 300 pozbawiać ofiary przytomności. O dalszych losach broni nie wiemy za dużo. Prawdopodobnie uznano jej efekty za mało satysfakcjonujące a projekt zamknięto.  W 1944 roku,  Niemcy pracowali również nad inną bronią artyleryjską, a mianowicie nad elektrycznym działem przeciwlotniczym.  Wedle zamierzeń  miało ono wyrzucać 6000 pocisków na minutę z prędkością 2 km/s. Każdy  pocisk  planowano wypełnić pół kilogramem materiałów wybuchowych.  Projekt posłano do lamusa, gdy okazało się, że do zasilenia jednego takiego działa potrzebne by było zasilenie wystarczające do zaopatrzenia w energię duże miasto. Innym ciekawym  projektem działa było Windkanone. Strzelało one specjalnymi pociskami wypełnionymi mieszanką pyłową, która po wystrzeleniu ulegała samozapłonowi, tworząc wir wiatrowy. Oczekiwano, że ów wir mógłby wessać i zniszczyć nadlatujące samoloty.  W przeciwieństwie do dwóch wyżej opisanych dział, Windkaone zostało użyte w walce podczas obrony Elby, jednak nie było w stanie uszkodzić żadnego samolotu Aliantów, nie mówiąc już o jego strąceniu.

4. Nietoperze zapalające
Nie tylko Rosjanie eksperymentowali z wykorzystaniem zwierząt jako broni. Amerykanie pracowali nad bronią masowego rażenia, służącą do niszczenia japońskich miast. Rdzeniem nowej broni stały się nietoperze, do których przyczepiono 17- lub 18-gramowe bomby z zapalnikiem czasowym . Do tego celu zamierzano wykorzystać bardzo liczną populację miniaturowego meksykańskiego nietoperza ognistego. Bombowce miały dokonać nocnych nalotów, zrzucając otwierające się w powietrzu zasobniki. Zdezorientowane zwierzęta szukałyby schronienia w zakamarkach japońskich domów, wykonanych głównie z podatnego na ogień  drewna i papieru. Wyliczono nawet, że gdyby wysłano 10 bombowców B-24 ze stoma zasobnikami każdy, wywołałoby to  około miliona pożarów na obszarze 60 kilometrów kwadratowych.  Pierwsze testy wypadły obiecująco. Nietoperze zapalające  okazały się bardziej skuteczniejsze od standardowych bomb zapalających stosowanych w tamtych czasach. Projekt jednak zamknięty, gdyż okazało się, że pierwsze "naloty" będą możliwe dopiero w drugiej połowie 1945 roku. 




3. Czołg, który latał 
Jak szybko zapewnić wsparcie czołgów, lekkim oddziałom powietrznodesantowym ?  To pytanie spędzało sen z oczu Rosjanom, którzy niezwykle mocno rozbudowali ten rodzaj sił zbrojnych.  W pierwszych latach wojny, samoloty transportowe mogły co najwyżej udźwignąć działo niewielkich rozmiarów.  Więc postanowiono stworzyć czołgoszybowiec A-40 KT.  Do lekkiego czołgu T-60 doczepiono skrzydła i zamontowano stery. Manewrowanie odbywało się za pomocą ruchów wieży. Tuż przed lądowaniem pilot, by uniknąć przewrócenia na bok, włączał gąsienice na maksymalne obroty. Zaraz  po wylądowaniu odrzucał ogon, skrzydła i czołg już mógł ruszać do boju.  W 1942 roku dokonano nawet prób, które wypadły obiecująco. Projekt jednak ostatecznie porzucono, choć z zupełnie innych powodów. Rosjanie nie mieli odpowiednich maszyn by holować takie szybowce dłużej nić przez kilkanaście minut, bez  obawy przegrzania się silnika. Tak więc do końca wojny radzieccy spadochroniarze mogli liczyć tylko na siebie.


2. Lodowy lotniskowiec 
Zastanawialiście się kiedyś co można stworzyć z góry lodowej?  Mający  w swej flocie zbyt mało lotniskowców, Brytyjczycy postanowili wykorzystać kawał lodu do stworzenia super lotniskowca MMS Habbakuk. Miał to być holowany przez okręty pokład startowy. Później pomysł przekształcono - zamierzano stworzyć pełnowymiarowy statek z płyt pykretu, tzn. zadziwiająco twardej i trudnotopliwej mieszanki składającej się z 86% lodu i 14% miazgi drzewnej, o grubości ok. 12 metrów i dodatkowo otoczony specjalną izolacją. Zakładano, że lotniskowiec osiągnie wyporność 2 mln ton, czyli 20 razy więcej niż największy na utrzymaniu Stanów Zjednoczonych- USS Gerald R. Ford. Załogę tego dziwoląga obliczono na 3500 ludzi. Jego zasięg wynosiłby ok. 7000 kilometrów, przy spalaniu 120 ton paliwa na dzień. 600-metrowy Habbakuk mógł unieść ok 300 maszyn, pod warunkiem, że będzie działał w odpowiednio chłodnym klimacie np. na północnym Atlantyku.  Przeprowadzano nawet kilka prób na mniejszych jednostkach, ale projekt ostatecznie odrzucono z przyczyny licznych problemów, których nie umiano rozwiązać np. problem z odprowadzeniem ogromnej ilości ciepła emitowanego przez masywne silniki.  


1.  Niemiecki bombowiec kosmiczny
Pod względem rozmachu i wyobraźni włożonych w projekty maszyn bojowych, żadne z państw nie mogło konkurować z niemieckimi naukowcami. O ich projektach powstała nie jednak książka i nie jeden film.  Niektóre rodzą zdziwienie i szokują nawet w naszych czasach. Ale najciekawszym "wynalazkiem" był Sibervogel(niem. Srebrny Ptak), znany także jako Amerika Bomber. Projekt ten wyprzedził swoją epokę o dziesiątki lat. Miał być międzykontynentalnym bombowcem rakietowym.  Parametry, które miał osiągać, powodują zdziwienie na twarzy najlepszych naukowców naszych czasów, nie myśląc już o czasach II wojny światowej. Wedle założeń wynalazców Srebrny Ptak miał osiągać prędkość 10 razy większą niż prędkość dźwięku i wznosić się na wysokość mniej więcej 15 kilometrów. Po dodarciu nad terytorium USA Sibervogel miał zrzucić jednorazowo cztery tony bomb i wrócić lotem ślizgowym do bazy. A wszystko to w czasie 3 godzin . Ograniczona ówcześnie technologia nie pozwalała na stworzenie takiej maszyny. Więc Srebrny Ptak został tylko formie projektu i drewnianej makiety, służącej to testów w tunelu aerodynamicznym.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Kozacy zaporoscy piszą list do sułtana

Według legendy list napisany został w  roku 1676 przez atamana koszowego Iwana Sirko wraz z "całą Siczą Zaporoską" w odpowiedzi na ultimatum sułtana osmańskiego Mehmeda IV. Jednak abstrahując od legendy, umiejscowienie go na osi czasu nie jest łatwą sprawą. Biorąc jednak pod uwagę okres życia Iwana Sirki (zmarł w 1680 roku) oraz okres walk Mehmeda z Kozakami, najbardziej prawdopodobnymi datami są rok 1675 lub 1680. Następnym problemem jest brak oryginału, który niestety nie zachował się do naszych czasów. Dostępna dla badaczy jest tylko kopia pisma  sporządzona w XVIII wieku- odnaleziona  w latach siedemdziesiątych XIX wieku przez etnografa-hobbystę z Dniepropetrowska (wtedy Jekaterynosław), który przekazał ją znanemu historykowi Dimitrowi Jawornickiemu. Choć historycy mają duże wątpliwości co do autentyczności listu, to warto się z nim zapoznać. 


 Mehmed IV do kozaków:

Ja, sułtan, syn Mehmeda, brat Słońca i Księżyca, wnuk i namiestnik Boga, Pan królestw Macedonii, Babilonu, Jerozolimy, Wielkiego i Małego Egiptu, Król nad Królami, Pan nad Panami, znamienity rycerz, niezwyciężony dowódca, niepokonany obrońca miasta Pańskiego, wypełniający wolę samego Boga, nadzieja i uspokojenie dla muzułmanów, budzący przestrach, ale i wielki obrońca chrześcijan — nakazuję wam, zaporoskim Kozakom, poddać się mi dobrowolnie bez żadnego oporu i nie kazać mi się więcej waszymi napaściami przejmować. 
Sułtan turecki Mehmed IV

Kozacy zaporoscy do sułtana :

Zaporoscy Kozacy do sułtana tureckiego!
Ty, sułtanie, diable turecki, przeklętego diabła bracie i towarzyszu, samego Lucyfera sekretarzu. Jaki z ciebie do diabła rycerz, jeśli nie umiesz gołą dupą jeża zabić. Twoje wojsko zjada czarcie gówno. Nie będziesz ty, sukin ty synu, synów chrześcijańskiej ziemi pod sobą mieć, walczyć będziemy z tobą ziemią i wodą, kurwa twoja mać. Kucharzu ty babiloński, kołodzieju macedoński, piwowarze jerozolimski, garbarzu aleksandryjski, świński pastuchu Wielkiego i Małego Egiptu, świnio armeńska, podolski złodziejaszku, kołczanie tatarski, kacie kamieniecki i błaźnie dla wszystkiego co na ziemi i pod ziemią, szatańskiego węża potomku i chuju zagięty. Świński ty ryju, kobyli zadzie, psie rzeźnika, niechrzczony łbie, kurwa twoja mać.
O tak ci Kozacy zaporoscy odpowiadają, plugawcze. Nie będziesz ty nawet naszych świń wypasać. Teraz kończymy, daty nie znamy, bo kalendarza nie mamy, miesiąc na niebie, a rok w księgach zapisany, a dzień u nas taki jak i u was, za co możecie w dupę pocałować nas!
Podpisali: Ataman Koszowy Iwan Sirko ze wszystkimi zaporożcami

Historyk  Dymitr Jawornicki odczytał kiedyś pismo dla rozweselenia swoich gości, wśród których był malarz  Ilja Repin, który zafascynowany całą historią w 1880 roku rozpoczął prace nad obrazem.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Jak polski szpieg Kazimierz Leski wykradł plany Wału Atlantyckiego...

Był jednym z asów polskiego wywiadu. Podróżował po III Rzeszy podając się za niemieckiego porucznika. Jednak po pewnym czasie uświadomił sobie, że im wyższa ranga fałszywej tożsamości tym łatwiej oszukać Niemców. Dlatego powstał gen. Julius von Hallman, któremu Niemcy sami przekazali plany Wału Atlantyckiego. Po małym zamęcie wywołanym zniknięciem von Hallmana, Leski powrócił tym razem jako Karla Leopolda Jansena. W 1944 roku dowodził kampanią w Powstaniu Warszawskim. Niemcy nigdy go nie złapali.

Kazimierz Leski urodził się 21 czerwca 1912 roku w Warszawie, jako syn inżyniera  Juliusza Leskiego. Otrzymał solidne wykształcenie uczęszczając najpierw do VIII Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie, a potem studiując na Wydziale Mechanicznym potem Państwowej Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektroniki. W 1936 roku wyjechał do Holandii, gdzie pracował w stoczniach jako inżynier. Tam na zamówienie Polskiej Marynarki Wojennej uczestniczył w projektowaniu łodzi podwodnych ORP "Orzeł" i ORP "Sęp". Był doskonałym poliglotą- znał  perfekcyjnie język niemiecki, angielski i francuski oraz holenderski w stopniu komunikatywnym ..
W obronie wrześniowej brał udział jako pilot samolotu Lublin R-XVIII F. Jednak nie poszczęściło mu się  i już 17 września został zestrzelony przez czerwonoarmiejców i wzięty do niewoli. Dzięki sprytowi błyskawicznie zbiegł z niewoli. Po powrocie do Warszawy szybko dołączył do konspiracji, która dopiero nabierała kolorytu. Najpierw działał w organizacji wywiadowczej Muszkieterzy, po jej rozwiązaniu jak wielu innych przeszedł do Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), dokładnie do oddziału Informacyjno-Wywiadowczego. Pełnił tam kilka funkcji, między  innymi powołał do  życia Sektor odpowiedzialny za prześwietlanie i zbieranie Informacji o niemieckich siłach wywiadowczych, w których skład wchodziła Sicherheitspolizei , czyli Policja bezpieczeństwa, Abwehry-niemiecki wywiad wojskowy oraz Gestapo. Dodatkowo pełnił funkcję szefa referatu "998", czyli działu bezpieczeństwa centralnego AK. Z początku oddział  był odpowiedzialny za utrzymywanie łączności z więzieniami, w których zostali osadzeni członkowie podziemia.  Pod koniec  1943 roku komórka objęła wszystkie sprawy dotyczące bezpieczeństwa AK. Leski udzielał się także w Biurze Studiów Wojskowych Oddziału II, gdzie kierował działem "Komunikacja" odpowiadającym za kontrolowanie całego transportu od samochodowego do wodnego na terenie III Rzeszy i przyłączonych do niej obszarów.
Podróże Kazimierza Leskiego rozpoczęły się od piekielnie niebezpiecznej komórki "666". Była ona odpowiedzialna za przecieranie lądowych szlaków przerzutowych dla kurierów AK, którzy pokonywali tysiące kilometrów w drodze do Wielkiej Brytanii, gdzie urzędował tymczasowych rząd na emigracji i często z powrotem do Polski. Na początku wojny podróżowano przez Rumunię, Węgry i dalej na Zachód. Lecz podróż taką trasą okazywała  się trwać zbyt długo. Po wyzbyciu się oporów stworzono nową, szybszą i o wiele bardziej niebezpieczną. Wiodła ona przez terytorium III Rzeszy, Francję, Hiszpanię i przez brytyjski Gibraltar,  a potem już drogą  powietrzną do Wielkiej Brytanii. Leski znając realia podróży po Europie Zachodniej z podrabianymi dokumentami stwierdził, iż łatwiej  pracowałoby mu się  gdyby został członkiem Wermachtu. Tak też zrobił...został porucznikiem Wermachtu. W tym przebraniu odbył kilka misji do Brukseli i. Paryża. Po jakimś czasie uświadomił sobie, że był to  strzał w dziesiątkę, ale czym  wyższa ranga fałszywej tożsamości tym Niemcy łatwiej dają się oszukać. I tak powstał gen. Julius von Hallman. Leski zaopatrzony w wyśmienicie podrobiony zestaw generalskich dokumentów, ręki cichociemnego Stanisława Jankowskiego i ubrany w idealnie odwzorowany mundur generalski, rozpoczął podróżne po Europie.

Generał Hallman był wybitnym specjalistą w dziedzinie umocnień, dlatego często odwiedzał Francję, a dokładnie Paryż gdzie mieścił się sztab gospodarczy armii marszałka Gerda von Rundstedta. W sztabie służył nieocenioną pomocą dla inżynierów budujących umocnienia na wybrzeżach Atlantyku. Pewnego razu, przy kolejnej wizycie złożył sztabowcom propozycje zorganizowania przedsiębiorstwa, przeznaczonego do budowy umocnień na zachodnim wybrzeżu Francji. Po krótkim zastanowieniu zgodzili się, dostarczając przebranemu Leskiemu dokładne plany umocnień i zaliczkę w kwocie 500 marek. I w tym momencie nastąpiło coś niezwykle dziwnego, generał  Hallman przepadł w niewyjaśnionych okolicznościach. Niemcy byli zdezorientowani. Nie dość, że zgubili wysokiej rangi oficera, to jeszcze razem z nim  ściśle tajne plany budowy ogromnego systemu umocnień. Na nogi postawiono wszystkie jednostki Gestapo i Abwehry stacjonujące we Francji. Jednak po generale nie  zostało ani śladu, co było wysoce nieprawdopodobne. Dopiero cała sprawa wyjaśniła się po skontaktowaniu z macierzystą jednostka von Hallmana, stacjonującą na froncie wschodnim. Okazało  się bowiem, że ktoś taki jak gen. Julius von Hallman nigdy nie  istniał.
Marszałek Gerd von Rundstedt (Pierwszego z lewej) w otoczeniu Żołnierzy podczas inspekcji nad wybrzeżem Atlantyku. Luty 1943 rok 

Jasne było, że po  zdobyciu i przekazaniu na początku roku 1943 planów Wału Atlantyckiego gen. Hallman musiał zniknąć ze sceny. Jednak Leski nie  zrezygnował tak łatwo z dalszego ośmieszania Niemców. Zmieniwszy wygląd, powrócił za  kilka miesięcy do Paryża jako  gen. Karl Leopold Jansen. Oczywiście z nowymi dokumentami i co najważniejsze już nie odwiedzał sztabu Gerda von Rundstedta. W skórze Karla Jansena jeszcze przez kilka miesięcy działał w wywiadzie.
Po powrocie do Polski, stanął do walki w powstaniu warszawskim jako dowódca stworzonej przez siebie kompanii batalionu Miłosz, z którą między innymi brał udział  w zdobywaniu gmachu YMCA. Po kapitulacji uciekł z kolumny jenieckiej.

W chwili wejścia Sowietów do Polski, podjął pracę w Stoczni Gdańskiej, utrzymując cały czas kontakt  z podziemiem. Pełnił funkcję szefa sztabu obszaru zachodniego Delegatury Sil Zbrojnych. Podczas pierwszego aresztowani udało mu się zbiec. Mniej szczęścia miał w lipcu 1945 roku, gdy został aresztowany po raz drugi  drugi przez UB. Skazano go na 12 lat więzienia. Wyrok zmniejszono do sześciu lat. Po odbyciu kary Kazimierza Leskiego skazano ponownie na 10 lat "Za współpracę z okupantem". Wyszedł po odbyciu niespełna polowy kary, w 1955 r.
Tablica Pamiątkowa na domu Przy ul. Nowy Świat 2 w Warszawie


Co najważniejsze, Kazimierz Leski nigdy nie został rozpracowany przez Niemców. Może dlatego, że w różnych okresach działał jako : "37", "Bradl", "Leon Juchniewicz", "Karol Jasiński", "Juliusz Kozłowski", ". Gen. Julius von Hallman", ". Gen. Karl Leopold Jansen", oraz "Jules Lefebre". Za męstwo został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i 3-krotnie Krzyżem Walecznych. W 1995 r.. Instytut Yad Vashem przyznał mu tytuł  Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

Zmarł 27 maja 2000 r. i został pochowany na Starych Powązkach

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Jakiemu państwu Polska wypowiedziała wojnę w XX wieku

Choć przez cały XX wiek Polska prowadziła liczne wojny i konflikty, ale tylko raz wypowiedziała ją oficjalnie  i to komu... odległej o tysiące kilometrów Japonii. Jednak cesarstwo nie przyjęło wyzwania.

Przed wojną, w latach 20 i 30 XX nasze relacje z Japonią były bardzo dobre, wręcz wyśmienite. Członkowie cesarskiej rodziny przybywali nad Wisłę, a polscy politycy odwiedzali kraj kwitnącej wiśni, do tego podpisywano kolejne umowy i traktaty. Japoński czerwony krzyż  udzielał pomocy Polakom we wschodniej Rosji i Syberii. A przede wszystkim kwitła współpraca wywiadów obu państw, głównie przy pozyskiwania informacji na temat Związku Radzieckiego. Wszystko trwało w najlepsze, dopóki w 1939 Niemcy (główny sojusznik Japoński ) nie zaatakowały Polski, usuwając ją znów z mapy Europy.

Dwa lata później, 7 grudnia 1941 roku Japonia przyłącza się do wojny, atakując bazę marynarki wojennej US Navy w Pearl Harbor. Od razu po tym wydarzeniu USA rozpoczęły walkę na Pacyfiku. Wielka Brytania i jej sojusznicy, a raczej zaprzyjaźnione rządy na uchodźstwie Belgii, Holandii oraz Francuski Komitet Wyzwolenia Narodowego, pojmując powagę sytuacji, wypowiedziały wojnę Japonii. Za Anglią podążyły również polskie władze na uchodźstwie i 11 grudnia 1941 oficjalnie rzuciły wyzwanie Japonii. Oprócz aliantów stosunki dyplomatyczne z cesarstwem zarwały Wenezuela, Kolumbia, Egipt, Meksyk i Grecja.

Nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby Japonia podniosła  rzuconą polską rękawicę. Jednak tak się nie stało. Cesarstwo  nie przyjęła wypowiedzianej przez polski rząd na brytyjskiej ziemi wojny. Ówczesny premier Japonii Hideki Tōjō, tłumaczył to następująco:

Wyzwania Polaków nie przyjmujemy. Polacy, bijąc się o swoją wolność, wypowiedzieli nam wojnę pod presją Wielkiej Brytanii.

No i mamy tu dwie wyjątkowo niespotykane sytuacje: nie dość, że Polska wypowiada jedyną wojnę w całym stuleciu to jeszcze nie zostaje ona przyjęta przez drugą stronę, co na arenie międzynarodowej nie zdarza się  zbyt często. Ale nie to jest najdziwniejsze. II wojna światowa kończy się w 1945 kapitulacją Japonii i wygraną aliantów, a wojna polsko-japońska oficjalnie trwa aż  do roku 1957, kiedy to w  obecności wiceministra spraw zagranicznych PRL Józefa Winiewicza oraz działającego przy ONZ ambasadora Japonii Kase Toshikazu podpisano Układ o przywróceniu normalnych stosunków między Polską Rzeczpospolitą Ludową a Japonią.

Przez te kilkanaście lat, wojna trwała jedynie na papierze. Podczas niej  ani razu nie doszło do otwartego starcia pomiędzy siłami RP a Japonii. Choć to nie oznacza, ze  Polacy nie stanęli  oko w oko z cesarskim żołnierzem. Wręcz przeciwnie stawali i odnosili pokaźne sukcesy. M.in  pułkownik Witold Urbanowicz, który był pilotem w dywizjonie "Latających Tygrysów" - Amerykańskiej Grupie Ochotniczej. Do historii przeszły jego dokonania z czasu starcia nad Changde, gdzie  właściwie sam stoczył pojedynek z sześcioma myśliwcami japońskimi , a dwa z nich udało mu się nawet zestrzelić.

Mimo wypowiedzenia wojny, wywiady obu państw nadal ściśle ze sobą współpracowały w zdobywaniu danych o ZSRR i Niemcach. Polscy agenci podróżowali po świecie za sprawą paszportów dyplomatycznych  Mandżuko, jak pamiętamy z lekcji historii, kontrolowanego w czasie II wojny światowej przez siły Japońskie.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Jak był zorganizowany oddział husarii...

Husaria to bez wątpienia najlepsza jazda na świecie. Na pewno choć raz o niej słyszałeś, nawet gdy nie jesteś pasjonatem historii . Ale czy wiesz, w jaki sposób uszeregowany był jej oddział oraz kto za co odpowiadał ?

Formacja husarii za czasów Jana III Sobieskiego 

Podstawową jednostką organizacji była chorągiew, czasem nazywana również rotą lub kompanią. Jedna chorągiew liczyła od 100 do 180 ludzi. Zdarzało się tak, że na skutek strat poniesionych w czasie wojny liczyła  konnych mogła spaść nawet do 50. W pierwszej linii ustawiali się towarzysze, byli to elitarni wojownicy rekrutowani najczęściej  spośród zamożnej szlachty. Drugą i trzecią linię zajmowali pocztowi- tak samo uzbrojeni jak pierwsza linia. Byli oni  werbowani przez towarzyszy, którzy zapewniali im broń i oporządzenie, ale w zamian zabierali cały żołd, którego tylko część przekazywali pocztowym. Głównym zadaniem pocztowych było wspieranie i osłanianie towarzysza. Dlatego towarzysz dobrał sobie zaufanych i zaprawionych w boju ludzi. Chorągwią dowodził rotmistrz,  zajmował miejsce na jej lewym boku, tak  aby prowadzić ją do ataku. Po rozpoczęciu szarży wycofywał się na tyły, gdzie bacznie obserwował ją z ubocza. Towarzyszyli mu jego właśni pocztowi, a także trębacze. Zastępcą rotmistrza był porucznik;  razem ze swoim pocztem usadawiał się  po drugiej stronie szyku. Jego zadaniem było dopilnowanie wykonania rozkazów rotmistrza. Towarzysze  spośród siebie wybierali najlepszego żołnierza, który miał zaszczyt trzymać sztandar chorągwi. Gdy chorągiew została rozproszona, to pod sztandarem zbierali się ocaleni jeźdźcy. W razie jego utraty, rotmistrz mógł skazać chorążego na śmierć. Skrzydłowi utrzymywali szyki kompani. W razie konieczności zjeżdżali do środka, ściskając szyki, lub rozjeżdżali się na boki, rozluźniając w ten sposób ustawienie husarzy, co zmniejszało straty podczas ostrzału. Najgorsze zadanie powierzano  zajeżdżający, ponieważ  pilnowali porządku na tyłach szyku i w razie ucieczki, któregoś z pocztowych lub nawet towarzyszy musieli go zabić by zapobiec panice.

Chorągiew składała się z pocztów: jeden towarzysz i  najczęściej 2-3 pocztowych, których dobierał wedle własnego uznania. W skład pocztu wchodzili również tak zwani  "ciurowie",  byli odpowiedzialni za przygotowanie husarzy do  bitwy i opiekę nad ekwipunkiem.